Coś mogło czytać w ich myślach, czego najlepszym dowodem były rozmowy z demonami czy produkujący żywność stolik. Kiedy zażądała lekarza, Azrifel został przysłany z konkretnym lekarzem, o którym pomyślała, ale nie potrafił odnaleźć zwykłego automeda. Dlaczego?
Demon wciąż kucał koło niej, a siedząca z przodu Silver wpatrywała się tępo przed siebie.
— Azrifel, dostarcz mi kompletny napęd MFTL razem z matrycą i ostatni model garkotłuka — poleciła Kin. Śmiech Marca był wyraźnie słyszalny.
— Nie — oznajmił demon.
— Odmawiasz?! Zapomniałeś o lampie?
— Nie Odmawiam, Tylko Stwierdzam Fakt. — Azrifel potrząsnął głową. — Ostrygi Nie Latają, Ja Nie Mogę Spełnić Twego Życzenia. Jeśli Musisz, Zniszcz Lampę.
— Jakoś przestał się silić na anachronizmy — zauważył Marco. — Prawda?
Demon zamilkł, jakby nasłuchując jakiegoś wewnętrznego głosu. Z bliska także był z lekka rozmazany, niczym trójwymiarowa fotografia w ostrym słońcu.
— Nachronizmów Nie Ma — zgodził się.
— Jalo opuścił ten świat i pojawił się dwieście lat… wiele, wiele mil stąd — poprawiła się Kin. — W jaki sposób?
— Nie wiem.
— Statek Jala nadal jest na orbicie — przypomniał Marco. — Moglibyśmy zaadaptować system podtrzymujący życie, wykorzystując części z naszego ładownika, i wrócić do domu.
— To za długo potrwa! — zaprotestowała Kin.
— Może nie.
— A skąd weźmiesz energię?
— Tysiąc takich latających dywanów połączonych brzegami?
— A nawigacja?
— Mamy trafić w sferę o średnicy pięćdziesięciu lat świetlnych z odległości stu pięćdziesięciu lat. Żaden problem.
— Pięknie. A co z Silver? Odpowiedziała j ej cisza.
Słońce, gdy wzeszło, miało zdecydowanie zielonkawy odcień.
Przelecieli nad wysoką na pół mili burzą piaskową mknącą przez wioski niczym śnieżyca. Marco mówił niewiele, a Silver w ogóle przestała się odzywać — leżała zwinięta w kłębek, wpatrując się w niebo. Przelecieli nad portem zwanym Basra, którego ulice pełne były szczątków rozbitych statków, a oszalałe morze, po zdemolowaniu nabrzeży, zabrało się do metodycznego niszczenia budynków.
— Coś lśni na horyzoncie — odezwała się Silver.
Kin nic nie widziała, ale nauczona doświadczeniem, postanowiła poczekać.
Dziesięć minut później dostrzegła słaby blask prosto przed nimi.
Silver poruszyła się nagle.
— Zostaw mnie! — rozkazała. — I przyślij kunga. Z bronią.
— Marco…
— Słyszałem. Zatrzymaj dywan i przesiądź się na koma.
— Przecież… przecież wiesz, o co jej chodzi.
— Jasne. Mam ją zabić, jak zacznie szaleć.
— Jak możesz tak obojętnie do tego podchodzić?!
— A jak mam podchodzić? Lepszy martwy rozumny niż żywe zwierzę. Całkowicie się z nią zgadzam.
— A co będzie potem? Marco zmarszczył brwi.
— Odrodzi się na dysku, jak sądzę — powiedział niepewnie. — Lepszy żywy człowiek od martwego sha…
— Przestań gadać w ten sposób!
Blask bił od wysokiej kopuły wtopionej w skały pokaźnej wyspy składającej się głównie z czarnego piasku, w którym można było rozróżnić częściowo stopione wraki kilku statków. Okrążyli ją wpierw, nie zbliżając się bardziej niż na milę. Kin dostrzegła znajomy czarny kształt, sfruwający z nieba i siadający na szczycie błyszczącej powierzchni.
— To załatwia sprawę! — zdecydowała. — Marco, lecimy.
Odpowiedziało jej zduszone stęknięcie. Gdy odwróciła się w siodle, zobaczyła, że parę metrów obok Silver właśnie szykuje się do ataku. Jedno ramię miała jasno-pomarańczowe od krwi — tam trafiło pchnięcie miecza, drugim obejmowała Marca w pasie. Ten dusił ją, używając dwóch rąk, a między nimi wył miecz, nie mogąc włączyć się do walki. Dywan wyprzedził konia i Kin dostrzegła wykrzywioną wściekle twarz Silver i otwarte, pełne śliny usta.
Złapała lampę i potarła ją energicznie. Azrifel stanął w powietrzu i przyjrzał się z zainteresowaniem walczącym.
— Rozdziel ich! — poleciła.
— Nie.
Marco wyśliznął się z uchwytu, odskoczył i złapał rękę Silver w trzy swoje, po czym przerzucił ją przez ramię, co ledwie mu się udało przy tej różnicy wag. Silver znalazła się poza dywanem, lecz nie spadła: wisiała pod niemożliwym kątem w polu siłowym, warcząc i miotając się zaciekle.
— Nie?!
— Nie Odważę Się Bardziej Zbliżyć Do Kopuły.
— Mam lampę — przypomniała mu Kin.
— Sugeruję, Abyś Jej Nie Używała.
Marco podniósł miecz, Silver zaś znalazła oparcie w powietrzu i doskoczyła ku niemu.
W tym momencie oboje zniknęli wraz z dywanem.
Zaskoczona Kin wpatrywała się w pustą przestrzeń, pod którą ryczało morze. Oprócz morza, nieba i kopuły nie było nic. No i naturalnie wiszącego w powietrzu demona.
— Słuchaj no — odezwała się w końcu. — Co się stanie, jeśli wrzucę lampę do wody? Tylko nie łżyj!
— Czasami Ryba Lub Krab Otrze Się O Nią. Ich Życzenia Są Łatwe Do Spełnienia.
— Co się stało z dywanem?
— Zniknął? — zasugerował demon.
— To sama wiem. Dlaczego?
— Tak Dzieje Się Ze Wszystkimi, Którzy Za Bardzo Zbliżą Się Do Środka Świata.
— Nic o tym nie mówiłeś.
— Nie Pytałaś.
— Gdzie oni zniknęli?
— Nigdzie. Oni Po Prostu Zniknęli. To Wszystko, Co Wiem.
— Zaraz się dowiesz więcej — obiecała, chowając lampę w kieszeń i dźgając konia piętami. Ruszyli w stronę kopuły. Azrifel zajęczał. Kin zniknęła.
Kin ocknęła się w rubinowym sercu galaktyki. Dotyk informował ją, że leży na płaskiej metalowej powierzchni, a inny, stary, choć dotąd nie nazwany zmysł, iż znajduje się wewnątrz czegoś. Budynku albo jaskini.
Wokół paliły się miliony czerwonych światełek układających się w skomplikowane konstelacje niewidocznych ścianek odległych o dziesiątki metrów i łagodnie przechodzących w sufit. Na suficie zresztą też były masy czerwonych punkcików. Wzory czasami zmieniały się błyskawicznie, ale kolor i stopień złożoności pozostawały te same. Wyglądało to niczym wizja piekła neoimpresjonisty.
Kin poruszyła się.
Wywołała popłoch — czerwone światełka spłynęły ze ścian i zebrały się wokół niej. Wstała i doświadczalnie tupnęła. Doświadczenie było najwłaściwszym określeniem: należało postępować racjonalnie i nie dać się zwariować. Wydawało jej się, że jest przygotowana na wszystko: roboty, lasery, obcych w srebrzystych skafandrach, inteligentne glisty i inne podobne. Na te światełka nie była przygotowana, tym bardziej że one niczego poza sobą nie oświetlały.
— Chcę się stąd wydostać! — warknęła.
Błysnęło, łupnęło i stała w łukowo sklepionym tunelu, czując ozon, rozgrzany metal i smar maszynowy. Tunel był jasno oświetlony przez pas lamp ciągnący się przez całą długość sufitu, a wzdłuż ścian biegły rury, kable i przewody różnych grubości i barw. Podłoga stanowiła liniowy labirynt torów, gdzieś z oddali dobiegały stuki i dźwięknięcia. Powietrze pełne było spieszących się gdzieś elektronów.
Wybrała kierunek i ruszyła do przodu, starannie omijając wszystko, co wyglądało choć z lekka elektrycznie. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że znajduje się we wnętrznościach maszynerii umożliwiającej funkcjonowanie tego wszechświata. Wszystko tu wyglądało staro i mechanicznie, co było trudne do pojęcia. Pogrążona w podziwie zmieszanym ze zgrozą minęła alkowę wydrążoną w ścianie i dopiero wtedy zauważyła w niej jakiś ruch. Odruchowo zaczęła szukać ukrycia, nim dotarło do niej, że postępuje bez sensu. Zbliżyła się i zajrzała do wnętrza.
Читать дальше