— Skuteczniejsze od rysowania na piasku? — zachichotała Kin.
— Znacznie.
Przy wejściu na dziedziniec zaczęło się jakieś zamieszanie. Mimo półmroku Kin dostrzegła grupę zbrojnych prowadzących jakąś postać — znacznie od nich wyższą i poruszającą się skokami. Gdy zbliżyła się do klatek, okazało się, że ma humanoidalny kształt, co najmniej trzy metry wzrostu i czarne skrzydła wielkości szanującego się prześcieradła każde. Po zachowaniu sądząc, nie była zbyt odważna, choć miała mocno rozwinięte mus-kuły, a Kin wydawało się także, że jest pokryta łuską.
Na wszelki wypadek odsunęła się od przegrody, gdy stworzenie wepchnięto do sąsiedniej klatki. Wtedy też dostrzegła, że przybysz ma parę niewielkich rogów i pałające zielone oczy, które zwęziły się, gdy ją dostrzegł. Zbrojni cofnęli się po zatrzaśnięciu drzwi. Stwór eksperymentalnie potrząsnął nimi, mruknął zawiedziony i siadł w przeciwległym kącie, obejmując kolana ramionami.
Kilku zbrojnych wróciło, niosąc coś niewielkiego, ale ostro się wyrywającego. Kiedy podeszli bliżej, Kin dostrzegła, że jest to istota tego samego gatunku co widziana nocą na wzgórzu — po części człowiek, po części zwierzę i po części owad. Gdy jeden z niosących zwolnił chwyt, by otworzyć klatkę, szamoczący się stworek gwizdnął przeraźliwie i chlasnął go przez pierś górną, zakończoną pazurami kończyną. Mężczyzna upadł, a istota uwolniła się, kopnęła drugiego w brzuch odnóżem zakończonym kopytem i zatopiła zęby w ramieniu trzeciego, ale złapano ją ponownie, nim przestała gryźć. Zraniony podniósł się i zdzielił ją z półobrotu w łeb, czemu towarzyszył specyficzny odgłos jak przy rozdeptywaniu żuka. Przestała się szamotać i wrzucona do klatki legła nieruchomo na podłodze.
Zbrojni odeszli od klatek, lecz nie opuścili dziedzińca, zajęli się natomiast rozpaleniem ogniska.
— Silver, na dziedzińcu jest z tuzin uzbrojonych strażników — powiedziała zaniepokojona Kin. — Marco nie ma szans się tu przebić.
— Warta jest ze względu na twego towarzysza, a Marco ma plan. Prawdę mówiąc, nawet dwa. Jeśli pierwszy się nie powiedzie, chce wysadzić garkotłuka.
— To nas wszystkich wykończy i zostawi dziurę średnicy mili!
— Owszem, ale wygramy, Koniec cytatu z kunga.
Nigdy nie doszło do wojny między ludźmi i kungami, nie licząc kilku drobnych starć na początku kontaktów, o których zapomniała już i dyplomacja, i historia. Był to szczęśliwy zbieg okoliczności, gdyż kungowie nie znali takich pojęć jak: podbój, łaska, jeńcy, czy zasady prowadzenia wojny, ludzie natomiast górowali nad nimi techniką. Marco był skażony zasadami ludzkiego myślenia, ale…
— On mówi poważnie?
— Chyba tak. Myślę, że jest śmiertelnie przerażony. Poza tym mam własny plan.
— Wspaniale, uwielbiam wysłuchiwać planów — mruknęła Kin, świadoma, że sąsiad nie spuszcza z niej świecącego spojrzenia.
— Ułożyłam nocą mowę. Kiedy zbliży się do ciebie kapłan, wyrecytujesz ją. Słuchaj uważnie: jesteś etiopską księżniczką, ocalałą z napadu na orszak. Pozostałych wybili zbóje. Żądasz uwolnienia jako christerka dewotka. Twój ojciec też jest tej wiary, a poza tym on jest królem i poważnie się fizycznie zdenerwuje, kiedy usłyszy, jak cię tu traktują.
— Nieco to pokrętne — oceniła Kin, zastanawiając się właśnie, z czego sąsiad ma kości nóg, że przy tym wzroście nie łamią się jak patyki.
— Kin Arad — odezwał się nagle skrzydlaty.
Kin podskoczyła.
Nic poza nią się nie poruszyło — skrzydlaty demon wciąż siedział skulony i choć nie była pewna, nie wydawało jej się, by poruszył ustami.
— Jestem Kin Arad — potwierdziła głośno na wszelki wypadek.
— Jakie jest twoje dominium? — padło kolejne pytanie w doskonałym wspólnym.
— Nie bardzo rozumiem, co masz na myśli.
— Jestem Sphandor z dominium Agliera. Nie potrafię określić twego dominium czy też miejsca.
— On chyba gada w shandyjskim — odezwała się Silver.
— Mów. Jesteśmy partnerami w potrzebie?
— Ja go słyszę we wspólnym — odparła Kin. — I wydaje mi się, że to jakaś odmiana telepatii, bo nie porusza ustami, a jak porusza, to niewłaściwie.
— Nie mamrocz! Myślisz, że nie wiem o stworzeniach, z którymi rozmawiasz, używając mocy błyskawic? To myślący niedźwiedź i wyprostowana żaba o czterech rękach. I urządzenie przygotowujące jedzenie lepiej, niż potrafi to huictiigraras.
— Czytasz w moich myślach?!
— Oczywiście, że czytam, idiotko! Choć to niełatwe: jesteś z tego świata, ale i nie jesteś. Nie należysz też do Bractwa Przeklętych, a złapali cię Rozmodleni.
— Niech gada — poleciła Silver.
— Christerzy myślą, że jestem duchem wodnym.
— Duchy nie potrafią mówić i mają niską inteligencję, wszyscy o tym wiedzą! Podobnie jak to tu! — kopnął leżącego na podłodze stworka, który pisnął cienko.
— Jest ranny. Możemy jakoś mu pomóc? — zainteresowała się Kin.
— A dlaczego mielibyśmy? To ledwie wie, że żyje. Elfy mnożą się jak muchy w lasach. Uważasz, że ładnie grają, ale robią to bezmyślnie: zupełnie jak koniki polne. Sądzę, że masz coś wspólnego z eksplozją, jaka wytrąciła mnie trzy dni temu z powietrza.
— No tak… widzisz, był taki latający dywan i…
— Statek kosmiczny ważący trzy tysiące ton — zgodził się Sphandor. — Uderzył z prędkością czterystu mil na godzinę.
— Rozumiesz, co znaczą te słowa?
— Nie, ale ty o nich myślałaś. Z powietrza wytrąciła mnie fala uderzeniowa i związali mnie, bo nie zdążyłem odlecieć. Jeśli odzyskam wolność, poobrywani im uszy!
Demon musiał być z probówki — tego Kin była pewna: nic takiego nie mogło naturalnie wyewoluować, tym bardziej że aby był zdolny do lotu, musiałby mieć puste wewnątrz kości jak ptak, a te nie utrzymałyby masy ciała. Musiała go o to wypytać, ale później.
— Chcę stąd uciec — powiedziała. — Silver. W uchu panowała cisza.
— Ja też, ale jest to niestety niemożliwe. Jutro staniemy przed sądem biskupim i ja na pewno zostanę skazany na śmierć.
— Będą tracili czas na sądy, uważając, że nadchodzi ich bóg?
— Właśnie to jest dodatkową motywacją wykonywania tego, co uważają za swój obowiązek, Kin Arad.
— A za co cię skażą?
— Jestem Sphandor! Roznoszę artretyzm i reumatyzm, nie mówiąc o bólach krzyża. Powoduję zarazy zbóż i poronienia krów. Mówią, że paskudzę rzeki i ciskam płonące kamienie.
— A robisz to?
— Chyba tak. Na pewno zawsze chciałem.
Kin spojrzała w stronę ogniska — wartownicy rozeszli się, ale wyraźnie było widać ich sylwetki — wszyscy zgodnie obserwowali zachodzące słońce i inne obszary nieba.
— Uważają, że moi bracia mnie uwolnią — wyjaśnił Sphandor. — Akurat!
Kin obserwowała mimochodem, że jakiś kapłan wszedł na dziedziniec, niosąc tacę z jedzeniem. Zaczęła obserwować uważniej, gdy podszedł doń jeden z wartowników, wziął z tacy miskę i nagle zesztywniał, po czym zwalił się bezgłośnie. Trzecia ręka trzymająca miecz cofnęła się pod szatę, a do leżącego podbiegli inni, zwabieni krzykiem kapłana.
W kręgu uzbrojonych ludzi eksplodował żywy granat.
Dwóch wartowników padło natychmiast, dwóch innych zdołało odbiec parę kroków, choć w ich piersiach tkwiły już noże, a w powstałą lukę wpadł Marco, wyjąc radośnie jak szalona hiena, i zaczął szerzyć śmierć i zniszczenie za pomocą broni białej, kungijskiego digitsju i ślepej furii. Łucznicy, którzy nie przyłączyli się do zbiegowiska, zaczęli strzelać, ale bez rezultatu.
Читать дальше