Była prowokująca i urokliwa, zupełnie jakby mówiła o tym, czego nigdy nie było, a co być powinno. Można by rzec, iż była to wydestylowana muzyka.
Nie budząc towarzyszy, Kin zaczęła wspinać się na wzgórze. W mokrej trawie zostawiała ciemne ślady. Oczyma wyobraźni widziała tę muzykę jak coś żywego, opływającego wzgórze i ginącego w ucichłym nagle lesie. Powiedziała sobie, że zawsze przecież może zawrócić, i szła dalej.
Dopiero gdy znalazła się w pobliżu szczytu, dostrzegła elfa siedzącego na porośniętym mchem kamieniu. Siedział podświetlony zielonkawą poświatą, ze skrzyżowanymi nogami, pochylony i skupiony nad piszczałkami. Stanęła jak wryta, niezdolna do ruchu, mimo że resztki zdrowego rozsądku wyły rozpaczliwie, że to, co siedzi, to olbrzymi insektoid przypominający skrzyżowanie człowieka z karaluchem, a to, co wygląda jak ostro zakończone elfie uszy, w rzeczywistości jest czułkami.
Muzyka nagle się urwała.
— Nie… — jęknęła.
Trójkątna głowa odwróciła się ku niej i przez chwilę Kin spoglądała w parę wąskich, błyszczących oczu bardziej zielonych niż poblask na horyzoncie. Potem rozległ się syk i cichy tupot stóp po trawie zakończony szelestem liści. Noc zamknęła się ponownie niczym jedwab.
Rankiem wznieśli się ponad puszczą, kierując się ku środkowi dysku i pozostawiając smugi kondensacyjne we wznoszących się znad ziemi mgłach. Widoczny na horyzoncie słup dymu przypominał palec ostrzegający przed sądem. Był też na tyle gęsty, że rzucał cień.
— Nie wiem jak tubylców, ale mnie przeraża — stwierdziła Kin. — Powinniśmy byli wysadzić statek.
— To ich planeta go uszkodziła — przypomniał Mar-co. — Więc to ich problem.
Lasy ustąpiły polom, wśród których z rzadka pojawiało się coś żywego. W końcu dostrzegli człowieka idącego za pługiem ciągniętym przez woła — wielkości mrówki. Gdy ich cienie padły na niego, on padł na kolana. Wśród pól biegła bita droga prowadząca przez skupisko chat, przez rzekę i ponownie znikająca w puszczy.
— Nie wyglądał na technika planetarnego — oceniła Kin.
— Wyglądał, jakby miał się właśnie zesrać ze strachu — uzupełnił Marco. — Ale ktoś zbudował ten dysk.
Śniadanie zjedli na wychodzącym na morze urwisku. Marco obserwował uważnie wodę, w końcu spytał:
— Kin, gdybyś ty to budowała, jak byś zrobiła przypływ?
— Pod dnem morza umieściłabym dodatkowy zbiornik i wypuszczała wodę o określonych porach doby. Dlaczego pytasz?
— Bo ten przypływ jest cholernie durny: zatopił drzewa do połowy… Co ci się stało?! Coś cię zaatakowało?
— Owszem. I im szybciej będę mogła wziąć spokojną, gorącą kąpiel, tym lepiej! Aha, z mydłem! Obowiązkowo z mydłem, bo od Grenlandii mam sublokatorów.
Marco zamrugał gwałtownie, nic nie rozumiejąc.
Kin westchnęła i wyjaśniła:
— Wszy. To takie upiornie irytujące pasożyty. Mam gdzieś Prawo o Wymarłych Gatunkach i przy pierwszej okazji wytłukę to cholerstwo do ostatniego!
— Aha… a w skafandrze raczej trudno się dobrze podrapać.
— W ogóle się nie da!
Silver chrząknęła znacząco i dodała:
— Też bym nie miała nic przeciwko dłuższemu postojowi w celach napraw higienicznych.
Marco w końcu zgodził się na postój w późniejszej porze dnia — gdy Kin zagroziła, że w przeciwnym razie wyląduje przy pierwszym budynku wyglądającym na gospodę.
— Kierujemy się nad Niemcy — odezwała się nagle Silver. — To niedobrze.
— Dlaczego? — spytał Marco.
— Bo to jedno wielkie pole bitewne: Dunowie prący na południe spotkali tam Madziarów dążących na zachód i Turków pchających się wszędzie. A na dodatek Germanie lubili walczyć ze wszystkimi. Przynajmniej tak twierdzi historia.
— A ktoś miał lotnictwo?
— Przecież to była prymitywna…
— A to był żart.
Kin swędziało coraz wścieklej — z tęsknotą spoglądała na przesuwające się w dole morze, toteż pierwsza zauważyła przewróconą łódź, ale znajdowała się ona tak daleko z boku, że nie mogła dojrzeć szczegółów. I pierwsza też zauważyła rozetę — z góry wyglądało to tak, jakby na falach rozkwitał wodny kwiat o zielonych i obramowanych bielą płatkach. Gdy obniżyli lot, wyraźnie dało się zauważyć olbrzymie ilości wody wyskakujące nad powierzchnię co parę sekund i tworzące wzór kwiatu. Dalej rozchodziły się wysokimi, kontynentalnymi falami przy wtórze rozgłośnego syku.
— Pompa pływowa — ocenił Marco i ruszył w dalszą drogę.
Po godzinie przelecieli nad plażą, za którą ciągnęła się szachownica pól, a potem las i małe, prymitywne miasteczko.
— Warownię rozpoznałem. — Marco wskazał kwadratową budowlę wysoką na kilka pięter. — Ale co to jest to drewniane?
— Podgrzewany basen? — zaproponowała Kin. — Nie patrz tak na mnie: Remanie mieli gorące łaźnie.
— Romanie — poprawiła Silver.
Marco mruknął coś nieżyczliwie i poleciał przodem.
— Po co ten pośpiech? — zdziwiła się Kin. Zamiast odpowiedzi, wskazał słup dymu robiący wrażenie nawet z tej odległości.
— Silver uważa, że na dysku lada chwila może wybuchnąć masowa histeria. Jak myślisz, co wtedy zrobią z nieznanym, co lata po ich niebie?
Wylądowali w lesie mieszanym, z dala od jakichkolwiek śladów ludzkiej bytności, przy strumieniu, którego szeroki nurt płynął leniwie między niskimi, piaszczystymi brzegami. Kin rozebrała się, ledwie stanęła na ziemi, ale Silver była szybsza: zdjęła skafander, wykopała dużą dziurę w piasku i zaprogramowała garkotłuka na najmniej skomplikowaną funkcję, w wyniku czego z wylotu do dziury trysnęła ciepła woda. Zaraz potem w dziurze pluskała się radośnie Kin.
Nieszczęśliwy Marco sprawdził brzeg i zniknął na porośniętym drzewami stoku.
Wypadł stamtąd po kilku sekundach.
— Wynosimy się! — oznajmił kategorycznie. — Tam jest droga!
Silver spojrzała na Kin, wzruszyła ramionami i poczłapała między drzewa. Wróciła po dobrej chwili.
— Jest słaby odór ludzi — poinformowała — ale to leśny szlak i w dodatku pełno tu roślin. Obie spojrzały nieżyczliwie na kunga.
— Ludzie go używają, a ludzie w tej okolicy mają przy sobie broń.
— Prymitywną — dodała Kań. — Głównie siekiery. W dodatku chronią nas przesądy. Na twojej planecie są lasy pływowe, prawda?
— Jak rozumiem, są.
— A jaka byłaby reakcja zwykłego, prostego kungijskiego chłopa, który w takim lesie spotkałby obce, przerażające potwory?
— Zaatakowałby je natychmiast i zabił albo sam zginął!
— Cholera, fakt — przyznała z niesmakiem. — Na szczęście ludzie się tak nie zachowują. Nie ma się więc czego bać.
Kiedy skończyła się pluskać i myć, a trwało to naprawdę długo, zajęła się przepierką. Silver natomiast poszukała w dole strumienia wystarczająco głębokiej jamy, w której panowała przyjemna lodowata temperatura, i zanurzyła się tam z ukontentowaniem. Marco odprężył się na tyle, żeby obmyć stopy. Musiał do tego celu wejść do wody, w której nagle coś się poruszyło, toteż syknął przenikliwie i wyskoczył na plażę gotów do walki.
Kin obserwowała go, wytrzeszczając oczy, po czym szybkim ruchem złapała powód zamieszania — małą, żółtą żabkę, i pokazała mu ją bez słowa. Marco przyjrzał się obu z urazą i Kin nie wytrzymała, parsknęła szczerym śmiechem. Kung syknął ostrzegawczo, odwrócił się i odmaszerował wzdłuż brzegu. Kin śmiała się serdecznie, dopóki nie zabrakło jej powietrza. Wiedziała, że to nieuczciwe, bo kungowie byli pozbawieni poczucia humoru, nawet wychowani na Ziemi. W końcu jednak uspokoiła się, wypuściła żabę i popłynęła głębiej w dół strumienia.
Читать дальше