Nim zdążyła dopaść broni, z tumultu wyłonił się następny, biegnąc ku niej z uniesionym mieczem. Kin odbiła się, kopiąc w górę, i z ulgą usłyszała przeraźliwy ryk. Napastnik puścił miecz i zwijając się z bólu, padł, z trudem łapiąc powietrze. Wstała, omal nie wywracając się przy tym ponownie, gdyż podłoga zrobiła się dziwnie śliska, podniosła stunner i rozejrzała się. To nie była bitwa, tylko karczemna bójka z użyciem broni siecznej — uczestnicy walili na oślep, a w samym środku zamieszania szalał Marco z mieczem w każdej z czterech dłoni, zwijając się w unikach. Za nim burczał sobie radośnie garkotłuk, a powietrze pełne było dziwnego, słodkawo-lepkiego zapachu.
Od wejścia rozległ się wściekły ryk i do środka wpadł pospiesznym kuśtykiem Eirick, młócąc na prawo i lewo kulą.
A zaraz potem zawalił się dach.
Częściowo.
Jeden z walczących cofnął się prosto na Kin, która odruchowo powaliła go ciosem pod ucho. Jedna ze ścian wpadła do środka, wpuszczając poranną szarówkę i na moment masywną, porośniętą białym włosem stopę. Stopa cofnęła się natychmiast i nim zaskoczeni kataklizmem podjęli na nowo walkę, ponownie skoczyła na dach, który tym razem puścił. Jej ryk był ostateczną zachętą — kto mógł, rzucił się czym prędzej do drzwi.
Zapadła cisza przerywana jedynie jękami rannych i dziwnym pluskiem.
Kin rozejrzała się i stwierdziła, że stoi po kostki w lepkiej, pienistej cieczy.
Przeniosła wzrok na garkotłuka i jej podejrzenia się sprawdziły: z wylotu wypływał żółtobrązowy wodospad, błyskawicznie zwiększając kałużę. Marco spojrzał na nią, spróbował z wysiłkiem zogniskować szklane oczy, poddał się z westchnieniem i zadowolony runął na plecy.
Zrezygnowana spróbowała tego, co wypluwała maszyna — jak się spodziewała, było to superpiwo: słodkie i z kopem. Tu i ówdzie kałuża była ciemniejsza, źródłem zacieków byli martwi i ranni. Wyłączyła garkotłuka, zaprogramowała odtrutkę i ponownie uruchomiła urządzenie.
Po chwili trzymała w dłoni kubek niebieskiego śmierdzącego płynu. Podeszła do kunga, złapała go za grzebień i szarpnęła w górę. Ledwie otworzył usta, wlała w nie płynnym ruchem całą zawartość kubka i puściła nieprzytomnego Marca, pozwalając mu z pluskiem opaść w błoto, w jakie zmieniło się klepisko.
Silver zeskoczyła przez dziurę w dachu i obie zwiedziły pobojowisko. Garkotłuk został zaprogramowany na maści i opatrunki, a po namyśle także w stymulat regeneracyjny. Tak zaawansowanych leków nie stosowano zazwyczaj w prymitywnych społecznościach z obawy przed szokiem kulturowym, ale dysk w ogóle był jednym wielkim szokiem kulturowym.
Skończyły opatrywanie ran, gdy Marco dał znak życia — jęknął i siadł, rozglądając się wokół mętnie.
Kin zignorowała go.
— Chłopaki Leiva opowiedzieli im o cudownej produkcji piwa — wyjaśnił po chwili. — A potem, jak im zrobiłem mały pokazik, to chcieli więcej, a potem zaczęli się lać czym popadło.
— Pieprzony boski piec — mruknęła Kin i wróciła do pracy.
Odpowiedziało jej zachrypnięte parsknięcie z mroku panującego pod dachem, skąd po chwili opadło nie zauważone przez nikogo czarne pióro.
W południe zebrali się do odlotu, a żegnać ich wyszła cała osada — sporo mężczyzn miało nowiutkie, białe blizny, kilku miniaturowe kończyny wyrastające z zagojonych już kikutów, ale i tak populacja uległa zmniejszeniu o zabitych w nocnej popijawie. Tym razem garkotłuk okazał się aż za skuteczny.
Eirick wygłosił długą przemowę, po czym na pożegnanie sprezentował im rzadkie futro i parę łowczych ptaków.
— Powiedz mu, że nie możemy przyjąć — powiedziała pospiesznie Kin. — Powiedz mu cokolwiek… że nie możemy mieć bagaży, jeśli mamy naprawić słońce. W końcu, do cholery, to niemal prawda!
Eirick wysłuchał długiej oracji Silver i skinął głową ze zrozumieniem.
— I powiedz mu, że ja chciałabym mu coś dać — dodała Kin.
— Dlaczego? — zainteresował się Marco.
— Bo nadal się obawia, że dysk to sprawka Kompanii, i chce przeprosić. Zgadza się? — wyjaśniła Silver, ale Kin ją zignorowała.
— Poproś go o parę kawałków drewna — dodała wyjaśniająco Kin. — 1 dużo trawy, siana, kości i wszystkiego, co kiedyś żyło. Do diabła. Zaczynam mówić jak oni! Chodzi mi o śmieci organicznego pochodzenia.
Ustawili garkotłuka na produkcję desek, bo to dawało oszczędności na tartaku. Gdy z wylotu wyjechała pierwsza deska, mieszkańcy zamienili się w roboty, znosząc wszystko, co pasowało do opisu, razem z garściami alg wyrzucanymi na brzeg przez fale, dziś poruszające się jakby były z ołowiu.
— Lecimy, ile się da nad lądem — zagaiła naradę Kań, korzystając z zajęcia ciekawskich tubylców czym innym. — Jeśli wyczerpie się energia skafandrów, nim dolecimy na miejsce, wymienimy zasilacze i Marco albo ja polecimy dalej sami. W ten sposób Silver będzie zawsze w pobliżu garkotłuka.
— Jestem skłonna się zgodzić, bo nie mamy nic do stracenia. Naturalnie powinien lecieć Marco, bo ja poradzę sobie z napastnikami, a ty z samcami swego gatunku, w najgorszym razie wciągając ich w seksualne współzawodnictwo. Marco natomiast najbardziej nadaje się do penetracji środka dysku.
Była to słoniowate delikatna dyplomacja, ale Marco i tak odwrócił głowę.
— Nie nadaję się do niczego — oznajmił rzeczowo. — Pozwoliłem dać się sprowokować ludziom. Wstyd.
— Wina nie leży wyłącznie po twojej stronie — pocieszyła go Silver.
— Miałem przewagę liczebną, bo ich było tylko trzydziestu!
Wokół garkotłuka wzniesiono tymczasem wzbudzające respekt sterty desek, skończyli więc naradę i wrócili do ośrodka ogólnego zainteresowania. Kin wyłączyła urządzenie i zamocowała na nim pas antygrawitacyjny.
Nieco z dala od tłoku stali obaj kapłani Christosa, skandując cicho po łacinie.
— O co im chodzi? — zainteresowała się Kin.
— Proszą Christosa, by pozwolił nam naprawić swą planetę i słońce — przetłumaczyła po chwili Silver — albo też pokarał nas, jeśliby się okazało, tak jak podejrzewają, że jesteśmy sługami Saitana.
— Miłe z ich strony. Pożegnaj się w naszym imieniu, dobrze?
Silver była zwięzła, toteż wystartowali szybko i osada zniknęła wśród śniegu i piany zajmujących, znacznie większe obszary. Zwłaszcza że morze oszalało — fale goniły się, ryczały i pryskały pianą na wysokość, na której lecieli.
Ponieważ na dysku zachód to nie kierunek, lecz umowny punkt, trzeba było go inaczej określić. Na dysku istniały zatem cztery kierunki: krążyć w prawo, krążyć w lewo, do wnętrza lub na zewnątrz. Lecieli więc do.
Ostrożnie okrążyli unoszące się na falach stworzenie, zastanawiając się, czy jeszcze żyje, czy tylko fale powodują ruchy płetw. Kin zdecydowała się zaryzykować i obniżyła lot, podświadomie spodziewając się protestów Marca, ale ten milczał od rana. Silver też się nie odezwała, korzystając z postoju, by przyciągnąć holowanego garkotłuka.
Nurkując, Kin miała wrażenie chłodu przenikającego przez dwadzieścia pięć warstw skafandra, tak lodowato błękitne było niebo. Stwór pływał stylem grzbietowym, czyli do góry brzuchem, i w większości składał się z ogona ginącego na końcu w falach. Silniejsza fala uniosła nieco długi, podobny do końskiego łeb, odsłaniając pusty oczodół. Stworzenie musiało być wiekowe, bo nic nie dorasta szybko do takich rozmiarów. Biały brzuch porośnięty był muszlami i poznaczony bliznami. Wznosząc się, Kin zdecydowała, że dobrze byłoby mieć go na stole sekcyjnym — gdyby znalazł się w okolicy stosownie wytrzymały dźwig, by go tam dostarczyć.
Читать дальше