Nic już nie drżało. Panował martwy spokój. Między szczątkami popalonych jaszczurczych automatów spoczywały złomiska fortecy — tego zagadkowego urządzenia, które broniło dostępu na szczyt wzgórza — pająk, który ją zdruzgotał katastrofalnym rezonansem (nie wątpiłem, że on to sprawił), leżał płasko jako ogromny kłąb drgających kończyn, które wciąż prostowały się i podginały w agonii. Te miarowe ruchy stawały się coraz bardziej powolne, aż ustały. Pyrrusowe zwycięstwo? Czekałem dalszego ataku, ale nic nie poruszało się, i gdybym nie pamiętał tego, co zaszło, może nie zauważyłbym nawet żużlowatych rupieci zaścielających całe przedpole, tak stapiały się w jedno z piaszczystymi fałdami terenu. Chciałem wstać, ale nie mogłem. Nie udało mi się nawet ręką ruszyć. Ledwie zdołałem pochylić głowę w hełmie, żeby spojrzeć na siebie.
Nie był to miły widok. Głaz, który służył mi dotąd za przedpiersie, pękł na wielkie odłamy, pokryte siatką drobniejszych pęknięć. W gruzie utworzonym z jego szczątków tkwiły moje uda, a właściwie ich kikuty. Nieszczęsny, okaleczony zdalnik był tylko bezrękim i beznogim korpusem. Doznałem niesamowitego uczucia, że głową jestem na Księżycu, a ciałem na pokładzie, bo widząc wciąż pobojowisko pod czarnym niebem, równocześnie czułem pasy dociskające mnie do siedzenia i oparcia fotela. Ten niewidzialny fotel był jakby ze mną i nie był, bo zobaczyć go nie mogłem. Nietrudno przyszłoby wyjaśnić moje wrażenia: czujniki, pozbawione dopływu sygnałów, przestały działać i pozostałem w łączności tylko z głową, która osłonięta hełmem, zniosła zabójcze trzęsienie ziemi wywołane przez pająka. Nie mam tu już nic do roboty, pomyślałem, trzeba wracać na dobre. Mimo to trwałem dalej zaryty kadłubem w gruzowisko, wodząc oczami po osłonecznionym teatrze bitwy. Coś z mozołem zatrzepotało daleko w piaskach niczym wyrzucona na brzeg, na wpół zdechła ryba. Jeden z jaszczurczych automatów. Piasek sypał mu się z grzbietu, kiedy wstawał, aż przysiadł w sposób podobny do kangura, czy raczej dinozaura i siedział tak, ostatni świadek a zarazem uczestnik walki, w której nikt nie odniósł zwycięstwa. Odwrócił się ku mnie i nagle począł kręcić się na miejscu, coraz szybciej, aż siła odśrodkowa odrzuciła mu w tył długi ogon. Patrzałem na to zdumiony, on zaś wirował już jak fryga, aż poleciały zeń na wszystkie strony kawałki i rymnąwszy na płask, przewrócił się parę razy, aby ostatnim koziołkiem uderzyć w inne zwłoki i znieruchomieć ostatecznie. Chociaż nikt nie wykładał mi elektronicznej teorii konania, ani wątpiłem, żem je ujrzał, bo do żywego przypominało spazmy zgniecionego chrząszcza czy gąsienicy, a przecież wiemy dobrze, jak wygląda ich śmierć, chociaż nie możemy wiedzieć, czy ich ostatnie drgawki oznaczają cierpienie. Miałem zupełnie dość widowiska. Co więcej, zdawało mi się, że w jakiś trudny do wyrażenia sposób jestem tak w nie wplątany, jakbym był jego sprawcą. Ponieważ jednak nie dla filozoficzno-moralnych rozważań udałem się na Księżyc, zacisnąwszy szczęki zerwałem więź z biedną resztką Lunar Excursion Manneąuin numer trzy i w okamgnieniu wróciłem na pokład, aby złożyć bazie sprawozdanie z kolejnego zwiadu.
Tarantoga, któremu dałem przeczytać te zapiski, powiedział, że ze wszystkich, którzy przygotowali moją misję i czuwali nade mną, robię durniów albo niedołęgów. Tymczasem Ogólna Teoria Systemów dowodzi matematycznie, że nie ma elementu albo części, która byłaby całkiem niezawodna i nawet jeśli każdą obdarzyć awaryjnością o milionowym ułamku, czyli taką, że dany element może się popsuć raz na milion razy, system złożony z miliona m u s i w jakimś miejscu nawalić. Ten zaś, którego księżycowy koniuszek stanowiłem, składał się z osiemnastu milionów składowych, więc durniem odpowiedzialnym za większość mych kłopotów jest materia, bo żeby się wszyscy specjaliści na głowie postawili i byli samymi geniuszami, mogło być tylko jeszcze gorzej, nigdy lepiej. Pewno tak jest. Z drugiej strony skutki wszystkich tych nieuchronnych awarii skrupiały się na mnie, a psychologicznie biorąc, nikt w fatalnym położeniu nie klnie za nie atomów ani elektronów, lecz konkretne osoby, więc moje depresje i urządzane przez radio awantury też były nie do uniknięcia. Baza pokładała szczególne nadzieje w ostatnim LEMie, ponieważ był cudem techniki i zapewniał maksymalne bezpieczeństwo. Był to zdalnik w proszku. Zamiast stalowego atlety w pojemniku spoczywała duża kupa mikroskopijnych ziarenek, a każde z nich gęstością intelektualną dorównywało superkomputerowi. Pod wpływem odpowiednich impulsów te drobinki zaczynały się sczepiać, aż tworzyły LEMa. Ten sekret oznaczał Lunar EVASIVE Molecules. Mogłem lądować jako silnie rozproszony obłok molekuł, mogłem skupiać się w razie potrzeby w kształt robota o ludzkiej postaci, ale równie dobrze mogłem przemienić się w jeden z czterdziestu dziewięciu innych zaprogramowanych stworów, a gdyby nawet osiemdziesiąt pięć procent tych ziarenek uległo zniszczeniu, pozostałych starczyło dla dalszego wykonywania zwiadu. Teoria takiego zdalnika, zwanego DYSPERSANTEM, jest tak skomplikowana, że nikt jej sam nie pomieści w głowie, choćby był dzieckiem Einsteina, von Neumanna, prestidigitatora i Rady Głównej Massachusetts Institute of Technology plus Rabindranath Tagore, więc i ja nie miałem o niej zielonego pojęcia. Wiedziałem tylko, że wcielono mnie w trzydzieści miliardów różnych cząstek, bardziej wszechstronnych niż komórki żywego ustroju i że nie pamiętam, ile razy zdublowane programy zmuszają te cząsteczki do łączenia się w najrozmaitsze agregaty, obracane w kurzawę za naciśnięciem klawisza, a do tego wszystkiego w stanie rozproszenia niewidzialne dla oka, radarów i wszystkich rodzajów promieniowania z wyjątkiem promieni gamma. Gdybym więc miał wpaść w jakąś zasadzkę, mogłem rozproszyć się, dokonać taktycznego odwrotu i na powrót skupić się w pożądanej postaci. Tego, co się czuje, będąc chmurą, zajmującą ponad dwa tysięce metrów sześciennych, nie potrafię wyjawić. Trzeba chociaż raz stać się taką chmurą, żeby to pojąć. Gdybym stracił wzrok, a dokładniej mówiąc czujniki optyczne, mogłem je zastąpić niemal każdym rodzajem innych, to samo z rękami, nogami, mackami, narzędziami. Musiałem tylko baczyć, żeby się nie zgubić w bogactwie możliwości. Wówczas jednak tylko siebie mógłbym winić za niepowodzenie. W ten sposób uczeni pozbyli się odpowiedzialności za awaryjność zdalnika, bo zwalili ją na mnie. Nie powiem, żeby to poprawiło moje samopoczucie w doskonały sposób. Wylądowałem u równika w wysokim Słońcu na odwrotnej stronie Księżyca, w samym środku japońskiego sektora, przybrawszy postać centaura, a właściwie stworzenia opatrzonego czterema kończynami, dwiema rękami w górnej części tułowia oraz dodatkowym układem maskującym, który otaczał mnie jako wysoce inteligentny gaz, a nazwę centaura zawdzięczał z braku lepszego określenia dość słabemu podobieństwu do tej mitologicznej istoty. Choć i z tym zdalnikiem w proszku zapoznałem się na poligonie Lunar Agency, sprawdziłem, zlazłszy do ładowni, czy działa należycie i było doprawdy niezwykłe patrzeć, jak ta wielka kupa słabo połyskującego proszku po włączeniu wybranego programu zaczyna się ruszać, przesypywać, sczepiać, zlepiać, aż utworzy zadany kształt, i jak po wyłączeniu scalającego pola elektromagnetycznego (a może całkiem innego) rozlatuje się w okamgnieniu jak kopnięta baba z piasku. To, że mogę się w każdej chwili rozlecieć na drobne cząsteczki i skupić z powrotem, miało dodać mi ducha. Przemiany były jednak raczej przykre, odczuwałem je bowiem jako bardzo silny zawrót głowy połączony z drżączką, ale na to nie było rady. Zresztą ów stan zamętu trwał tylko dopóty, dopóki nie wcieliłem się w nowy kształt. Ponoć mogła mu dać radę jedynie termojądrowa eksplozja i to w bezpośredniej bliskości. Pytałem, jak prawdopodobne jest, że rozsypię się cały od defektu, ale nic wyraźnego mi nie powiedziano. Rzecz jasna próbowałem włączyć dwa programy naraz, taki, że podług jednego miałem się wcielić w człekokształtnego molocha, a podług innego w rodzaj trzymetrowej gąsienicy ze spłaszczoną głową i chwytnikami jak ogromne kleszcze, ale nie wyszło z tego nic, bo selektor wcieleń działał na zasadzie albo-albo. Tym razem stanąłem na gruncie księżycowym bez odwodu mikropów, sam bowiem byłem poniekąd mnóstwem mikroskopijnych cyklopów (które technicy zwą też w swoim żargonie mikrocykami). Ciągnąłem za sobą prawie niedostrzegalną kitę przekaźników, jakby rozwiany mgławo tren, widoczny tylko kiedy się zagęszczał. Z poruszaniem się też nie miałem problemów. Ponieważ jestem dociekliwy, pytałem, co będzie, jeśli się okaże, że na Księżycu też powstały podobne proteuszowe automaty, ale tego nikt mi nie mógł powiedzieć, chociaż na poligonie puszczano na siebie po dwa a nawet po trzy egzemplarze naraz, żeby się zmieszały ze sobą jak chmury ciągnące w przeciwnych kierunkach. Zachowywały jednak w dziewięćdziesięciu procentach identyczność. Czym jest dziewięćdziesięcioprocentowa identyczność też niełatwo wytłumaczyć, bo trzeba to przeżyć, żeby zrozumieć. W każdym razie początek kolejnego zwiadu szedł jak po maśle. Maszerowałem, nie musząc nawet rozglądać się na różne strony, bo widziałem na wszystkie naraz, chociaż z boków i z tyłu w skrócie, jak pszczoła, która ma półkoliste oczy i patrzy tysiącami ommatidiów wszędzie naraz, ale ponieważ nikt z mych czytelników nie jest pszczołą, pojmuję, że i to przyrównanie nie może oddać mych doznań.
Читать дальше