To, w jaki sposób poszczególne państwa zaprogramowały swoje komputerowe wylęgarnie broni, stanowiło ich tajemnicę, ale po Japończykach, znanych z tego, że są z cicha pęk, a w samej rzeczy nadzwyczaj zmyślni, spodziewałem się srogich niespodzianek. Profesor Hakagawą, członek naszego zespołu w bazie, też pewno nie wiedział, w co rozwinęły się prapoczwarki japońskich broni, ale lojalnie przestrzegł mnie, abym się miał na baczności i nie dał się łatwo zwieść żadnych pozorom. Nie wiedząc jak trzeba odróżniać pozory od faktów, kłusowałem terenem monotonnym i płaskim. Tylko na samym widnokręgu wznosił się płytki wał ogromnego krateru, Wivitch, Hakagawą i cała reszta okazywała wielkie zadowolenie, bo telewizyjny obraz przekazywany trojańskim satelitom a z nich na Ziemię był ponoć ostry jak brzytwa. Po godzinie drogi spostrzegłem wśród leżących w bezładzie, zasypanych piaskiem mniejszych i większych kamieni jakieś niskie odrostki, które zwracały się w moją stronę. Wyglądały jak nać ziemniaczana, kiedy zwiędnie. Spytałem, czy mogę wziąć się do tej naci, ale nikt nie chciał zastąpić mnie w decyzji, a kiedy nalegałem, jedni uznali, że powinienem koniecznie, a drudzy, że lepiej tego nie robić. Pochyliłem więc mój tułów centaura nad nieco większą kępą tych zarośli i spróbowałem oderwać jedną giętką łodyżkę. Nic się nie stało, wiec trzymając ją w garści, przybliżyłem do oczu. Poczęła się wić jak żmijka i mocno oplotła mi nadgarstek, ale robiąc różne próby przekonałem się, że gdy ją lekko gładzić, a właściwie łechtać palcem, popuszcza chwyt. Dość głupio było właściwie odezwać się do naci ziemniaczanej, choć wiedziałem, że nie ma z kartoflami nic wspólnego, ale spróbowałem.
Nie liczyłem na odpowiedź i nie otrzymałem jej. Porzuciłem więc te rozwinięte pędy, ruszające się jak robaki i pocwałowałem dalej. Okolica przypominała marnie uprawiane zagony jakichś warzyw i patrzała przez to na dość sielską, spodziewałem się jednak w każdej chwili ataku i nawet prowokowałem te pseudowarzywa, depcząc je kopytami (tak bowiem wyglądały moje buty; gdyby mi na tym zależało, mogłem je uczynić racicami). Niebawem dotarłem do długich grzęd innych martwych zarośli. Przed każdą stała wielka tablica z ogromnymi napisami STOP! HALT! STÓJ! i równoznacznikami w coś dwudziestu innych językach, łącznie z malajskim i hebrajskim. Mimo to zagłębiłem się w tych uprawach. Nieco dalej wirowały nad samym gruntem maciupeńkie bladoniebieskie muszki, które na mój widok zaczęły się układać w litery DANGER! OPASNOST!
GEFAHR! NIEBEZPIECZEŃSTWO! DANGER! YOU ARE ENTERING JAPANESE PINTELOU! Połączyłem się z bazą, ale nikt razem z Hakagawą nie wiedział, co znaczy PINTELOU i znalazłem się w pierwszym małym kłopocie, bo kiedy wszedłem w te drgające nad piaskiem litery, poczęły oblepiać mnie i łazić po mym ciele jak mrówki. Nic mi jednak złego nie robiły, więc jak mogłem otrzepywałem się z nich ogonem (okazał po raz pierwszy przydatność), po czym pobiegłem dalej, starając się poruszać bruzdą między zagonami, aż dotarłem do zbocza wielkiego krateru. Zarośla przechodziły łagodnie w rodzaj wąwozu a dalej w pogłębiającą się szeroką rozpadlinę, tak głęboką, że nie mogłem widzieć jej dna, bo pełna była czarnego jak sadza księżycowego mroku. Naraz wprost na mnie wyjechał stamtąd wielki czołg, płaski, olbrzymi, głośno skrzypiąc i łomocząc szerokimi gąsienicami, co było o tyle dziwne, że na Księżycu nic nie słychać, bo nie ma powietrza, przewodzącego fale akustyczne.
Mimo to słyszałem ów łomot, a nawet to, jak żwir chrupie pod stalą gąsienic. Czołg walił prosto na mnie. Za nim pojawiła się długa kolumna innych. Chętnie ustąpiłbym im z drogi, ale w wąskim przesmyku nie było gdzie się cofnąć. Już chciałem obrócić się w kurzawę, gdy pierwszy najechał na mnie i przepłynął jak mgła, tylko na parę chwil zrobiło się trochę ciemniej. To znów jakieś zwidy, fatamorgany, pomyślałem i coraz śmielej dałem się przejeżdżać następnym. Za nimi szli tyralierą żołnierze, najzwyczajniejsi w świecie, skośnoocy, z bagnetami nasadzonymi na krótkie automatyczne karabinki, a pośród nich szedł oficer przy szabli, z flagą w ręku, na której czerwieniało słońce.
Wszyscy przeszli przeze mnie jak dym i znów zrobiło się pusto.
W pogłębiającej się rozpadlinie stało się mroczno, więc zaświeciłem reflektory, a właściwie tak zwane najaśnice, które okalały wszystkie moje oczy, i poruszając się znacznie wolniej dotarłem do wylotu pieczary obwałowanego starym żelastwem. Sklepienie okazało się zbyt niskie dla mego wzrostu, więc żeby nie mieć fatygi w ciągłym pochylaniu ciała, obróciłem się w centaura-jamnika, a chociaż brzmi to dość głupawo, odpowiada nie najgorzej prawdzie, bo nogi mi się skurczyły i niemal wlokąc brzuchem po kamieniach lazłem coraz dalej, wchodząc w nie tkniętą ludzkimi stopami głąb księżycowego podziemia. Zresztą i moje stopy nie były właściwie ludzkie. Potykałem się coraz częściej, nogi mi się rozjeżdżały na śliskim żwirze, więc wspomniawszy, na co mnie teraz stać, obróciłem je w poduszkowate łapy, przylegające do podłoża niby stopy lwa czy tygrysa. Czułem się w nowym ciele coraz bardziej swojsko, ale nie miałem czasu, żeby to wysmakować, oświetlając nieregularnie porzeźbione ściany płaskodennej jaskini, aż natrafiłem na kratę zamykającą całą szerokość przejścia i pomyślałem, że te japońskie bronie są dziwnie uprzejme wobec intruzów, bo nad kratą u samego pułapu świeciły duże napisy: NO ENTERING! DO NOT TRESPASS THIS BARRIER! KEIN DURCHGANG! PRO-CHODA NIET! NE PAS SE PANCHER EN DEHORS! PERICOLOSO! OPASNO! GEFAHRLICH! a za kratą widniała fosforycznie jaśniejąca trupia czaszka ze skrzyżowanymi piszczelami i napisem DEATH IS VERY PERMANENT. Nie zatrzymało mnie to ani na chwilę. Rozproszywszy się, przeniknąłem przez kratę i skupiłem się na pworót po drugiej stronie. Naturalne ściany tego skalnego korytarza ustąpiły miejsca owalnemu tunelowi z jasną jakby ceramiczną okładziną. Postukałem w nią palcem i wtedy w miejscu dotknięcia wyrósł mały pęd, który rozpłaszczył się w tabliczkę MANE TEKEL UPHARSIN! Tyle ostrzeżeń wskazywało, że nie ma żartów, ale przecież nie po to wlazłem tak głęboko, żeby się wycofać, kroczyłem więc dalej na moich cichostępach, czując, jak ogon miękko wlecze się za mną, gotów w każdej chwili przyjść mi z pomocą. Nie troszczyłem się o to, że nie widać mnie z bazy. Radio ucichło i słyszałem tylko jakieś ciche, ale przejmujące, dziwnie jękliwe zawodzenie. Doszedłem do rozszerzonego miejsca, w którym tunel rozdwajał się. Nad lewą odnogą świecił neonowy napis THIS IS OUR LAST WARNING, a nad prawą nie było żadnego napisu, wybrałem więc oczywiście lewy korytarz i wnet coś zabielało; mur, zamykający dalszą drogę a w nim olbrzymie pancerne drzwi z szeregiem otworów zamkowych, istne wrota Sezamu czy skarbca. Obróciłem prawą dłoń w chmurkę i wsączyłem ją po trochu do jednej z dziurek zamka. W środku było ciemno jak w dziupli o północy. Pomykieciwszy się tam na wsze strony wróciłem, by tak rzec, na zewnątrz i powtarzałem te sondowania, aż przez najwyższy otwór zamkowy udało mi się przemknąć na wylot, więc cały przeistoczyłem się w mgłę czy zawiesinę drobin i tym sposobem pokonałem i tę przeszkodę, licząc na to, że takiego przepływania intruzów przez dziurkę od klucza nawet Japończycy czy raczej ich płody nie mogły przewidzieć. Zrobiło mi się jakby duszniej, chociaż przecież nie dosłownie, boż nie oddychałem. Ciemność rozjaśniały teraz nie tylko obwódki mych wszystkich oczu, przypomniawszy bowiem sobie o dalszych sprawnościach tego LEMa zaświeciłem cały jak duży robak świętojański. Najpierw tyle blasku oślepiło mnie, ale wnet przywykłem.
Читать дальше