— Dlaczego nic nie mówisz? — spytał, tnąc już z ostrym, chrupkim odgłosem wierzchnią warstwę mego skafandra. Nożyce miał pierwszorzędne, z jakiejś niesamowicie twardej stali.
— Powiedzieć coś? — spytałem.
— Ano powiedz!
— Hiena.
— Co?
— Szakal.
— Obrazić mnie chcesz, druha? Nieładnie. Ty mój wróg! Ty zdradziecki. Ty umyślnie tu bez broni przyszedłeś, żeby mnie zatumanić. Ja tobie życzyłem dobrze, ale wroga należy zbadać. Obowiązek taki mam. Takie prawo. Zaatakowany zostałem. Bez wypowiedzenia wojny wdarłeś się na naszą ziemię świętą! Sameś sobie winien. „Bracie rodzony”. Psu jesteś brat! Ty gorszy od psa, a za hienę i szakala popamiętasz mnie, ale niedługo. Pamięć ci zaraz z życiem minie.
Jakoż ostatnie złącza piersiowych pokryw puściły i zaczai podważać i wyłamywać na boki. Zajrzał mi do środka i znieruchomiał.
— Ciekawe urządzeńka — rzekł wstając. — Fintifluszki rozmaite. Ja prostak, ale uczeni nasi pojmą. Ty poczekaj tu, gdzie będziesz się spieszył? Nie ma pośpiechu teraz. Już ty nasz, przyjacielu!
Grunt zadrgał. Przekręciwszy głowę w bok, ile się dało, zobaczyłem innych takich jak on. Szli równo, w czworoboku, paradnym krokiem, wyrzucając wysoko nogi jak na defiladzie. Łomotali tak w tym marszu paradnym, aż się kurz wzbijał.
Mój oprawca szykował się pewno do raportu, bo stanął na baczność.
— Tichy, odezwij się, gdzie jesteś? — zahuczało mi w uszach. — Fonia już w porządku. Tu Wivitch! Baza! Słyszysz mnie?
— Słyszę! — odparłem.
Strzępy tej rozmowy musiały dojść tamtych, bo z marszu przeszli w bieg.
— Czy wiesz, w jakim sektorze jesteś? — pytał Wivitch.
— Wiem, właśnie się przekonałem. Wzięto mnie do niewoli! Napoczęty jestem!
— Kto? kto! — zaczął Wivitch, ale mój kat zagłuszył dalsze słowa.
— Alarm! — krzyknął. — Ogłaszam alarm! Bierzcie go, zwijajcie się!
— Tichy! — krzyczał z dala Wivitch — nie daj się!!!
Zrozumiałem go. Przekazywanie najnowszej technologii ziemskiej robotom nie leżało w naszym interesie. Nie mogłem ruszyć nawet palcem, ale był na to sposób. Zacisnąłem ze wszech sił szczęki. Usłyszałem trzaśniecie jak przekręcanego kontaktu i zapadłem się w egipską ciemność. Zamiast piachu poczułem pod plecami miękką wyściółkę fotela. Byłem znów na pokładzie. Wskutek zawrotu głowy nie potrafiłem od razu znaleźć właściwego przycisku. Naraz sam wpadł mi w oczy. Rozbiłem ochronną kopułkę z plastyku i do oporu wbiłem pięść w czerwoną tarczkę, żeby zdalnik nie dostał im się w ręce. Funt ekrazytu rozniósł go tam na strzępy. Żal mi było tego LEMa, ale musiałem to zrobić. Tak zakończył się drugi zwiad.
Po dziesięciu następnych lądowaniach zostały mi wspomnienia tyleż wyrywkowe co przykre. Trzeci zwiad trwał najdłużej, bo trzy godziny, chociaż dostałem się w sam środek regularnej bitwy, toczonej przez roboty podobne do jaszczurek, i to przedpotopowych. Były tak zajęte walką, że nie dostrzegły mnie, kiedy biały jak anioł, tyle że bez skrzydeł, zleciałem na pole bitwy, w aureoli płomienia. Jeszcze lecąc pojąłem, czemu i ta okolica wyglądała ze statku na pustą. Pokryte były barwami ochronnymi, a poza tym miały na grzbietach wypukły deseń imitujący rozsypane na piasku kamienie. Poruszały się pełzając z szaloną szybkością i nie wiedziałem w pierwszym momencie, co robić; kule wprawdzie nie świstały, broń palna nie była tu w użyciu, za to od błyskania laserów można było oślepnąć. Poczołgałem się prędko ku wielkim białym głazom, bo było to jedyne niedalekie.schronienie, i wychylając spoza nich głowę, przyglądałem się walce. Prawdę powiedziawszy, nie umiałem się zrazu zorientować, kto właściwie z kim się bije. Te jaszczurowe roboty, podobne do kajmanów, atakowały dość równy stok, nachylony w moją stronę, poruszały się skokami. Sytuacja okazała się bardzo poplątana. Wyglądało na to, że wśród atakujących był nieprzyjaciel, w ich szykach, może nastąpił przedtem desant, nie wiem, ale widziałem, jak jedne metalowe jaszczurki rzucały się na inne, wyglądające zupełnie tak samo. W jakiejś chwili trzy goniące jedną znalazły się całkiem blisko. Dopadły jej, ale nie zatrzymały, bo kolejno pogubiła wszystkie nogi, w które się jej wczepiały, i umykała dalej, wijąc się jak wąż. Nie spodziewałem się tak prymitywnych bojów, z wyrywaniem ogonów i nóg i czekałem, kiedy dobiorą się do moich, ale jakoś w bitewnym ferworze żadna nie zwróciła na mnie uwagi. Szeroką tyralierą szły na stok, plując łyśnięciami laserów, które miały chyba w paszczach, może zresztą nie były to paszcze, tylko lejowato, jak u garłacza, rozszerzone lufy. Coś dziwnego działo się na stoku wzgórza. Szybko pełznąc roboty pierwszej linii, osłaniane ogniem idącym z tyłów, docierały mniej więcej do połowy zbocza i zaczynały tam ustawać. Nie wkopywały się w grunt, ale szły coraz wolniej i zmieniały barwę. Piaskowe skorupy grzebietów poczynały im ciemnieć, potem okrywał je siwy dymek, jakby od niewidzialnego płomienia, aż rozżarzały się i obracały w gorejące truchło. Nic jednak nie błyskało z tamtej strony, więc nie mógł to chyba być ogień laserów. Sporo zwęglonych i nadtopionych automatów zaścielało już zbocze, ale pojawiały się wciąż nowe szeregi i gnały na stracenie. Dopiero włączywszy sobie dalekowidz, zrozumiałem, co atakują. Na samym szczycie wzgórza rozpościerało się coś ogromnego i nieruchomego jak forteca, ale była to forteca zaiste osobliwa, bo zwierciadlana. A może i niezwierciadlana, lecz osłonięta jakimiś ekranami, które pokazywały w górnej części czarne niebo z gwiazdami, a w dolnej piaszczyste rumowisko zbocza. Bodaj było to i lustro, i ekran jednocześnie, błyski laserów nic nie mogły mu zrobić, odbijając się, a niżej, tam gdzie walało się najwięcej trupiszonów, temperatura skał przekraczała dwa tysięce stopni: wskazał mi to bolometr, który miałem w hełmie. Jakaś zapora indukcyjna czy coś w tym guście, pomyślałem, przywierając jak się dało do głazu, który był moją osłoną. Te małe atakują, a ten lustrzano-ekranowy otoczył się niewidzialną tarczą żaru. Bardzo dobrze, ale co mam zrobić bezbronny jak niemowlę między lawinami szarżujących czołgów? Nie musiałem relacjonować bazie tego zmagania, bo mój trzeci zdalnik w odwodzie miał specjalny odrzutowy szybowiec, o wyglądzie zwyczajnego okrucha skalnego. Udawał meteor, a podejrzenie mógł wzbudzić tylko tym, że nie spadał, jak przystało na zwykły meteor, lecz polatywał ze dwie mile nade mną. Coś dotknęło mego uda. Spojrzałem w dół i osłupiałem. Była to oderwana noga robota, który przed chwilą zgubił wszystkie i przeistoczył się w węża. Ruszając się powolutku noga lazła i lazła przed siebie, aż prześlizgnąwszy się między głazami, za którymi byłem ukryty, natrafiła na mnie. W tej ślepo dygocącej nodze, z trzema ostrokończystymi pazurami, okrytej powłoką naśladującą gruboziarnisty piach, było coś obrzydliwego i rozpaczliwego zarazem. Usiłowała wczepić mi się w udo, ale nie mogła, nie mając żadnego oparcia. Wziąłem ją ze wstrętem w garść i odrzuciłem najdalej, jak mogłem. Natychmiast ruszyła ku mnie z powrotem. Zamiast obserwować jak należało przebieg bitwy, musiałem stoczyć pojedynek z tą nogą, bo już znów na mnie właziła, nieudolnie, jak po pijanemu. Zaraz przyjdą za nią inne, przemknęło mi, i wtedy dopiero będzie głupio. Dobrze chociaż, że baza milczała, toż rozmowa mogła zostać podsłuchana i źle bym na tym wyszedł. Skuliwszy się za mroczną, zacienioną stroną wielkiego głazu, czekałem z saperką w garści na tę nogę w niemiłym stanie ducha. Jeszcze tylko tego brakowało, żeby tkwił w niej jakiś radiowy nadajnik. Kurcząc się i rozkurczając na przemian dotarła do moich kolan, bo klęczałem, wtedy przycisnąłem ją do ziemi jedną ręką a drugą zacząłem okładać ostrzem saperki. Zamiast obserwować bitwę, Ijon Tichy usiłuje zrobić na Księżycu siekankę z robocich nóżek. Cóż za historia! Musiałem ją w końcu trafić w jakieś czulsze miejsce, bo przewróciła się rozwartym podkolaniem w górę i zastygła. Odrzuciłem ją więc i wyjrzałem zza głazu. Tyraliery zamarły, tak żem ledwie mógł rozpoznać poszczególne automaty, zlewające się szarością z otoczeniem. Natomiast w górę zbocza szedł, nie wiem skąd, lekko pochylając się na boki, jak okręt na fali, pająk, wielkości sporej chałupy. Ż wierzchu płaski jak żółw, chwiał się na rozstawionych szeroko licznych nogach, których kolana górowały nad nim z obu boków, a on kroczył ciężko, miarowo,rozważnie, przemieszczając swe wieloczłonowe szczudła i zbliżał się już do strefy żaru. Ciekawe, co z nim teraz będzie, pomyślałem. Pod brzuchem niewyraźniało mu coś podłużnego, ciemnego, prawie czarnego, jakby niósł tam jakieś bitewne urządzenie. Tuż u strefy gorąca stanął, szeroko rozkraczony, i stał tak porządną chwilę, całkiem jakby się namyślał. Całe pobojowisko zamarło. Tylko w hełmie słyszałem popiskiwanie sygnałów, nadawanych niezrozumiałym kodem. Była to bardzo osobliwa bitwa, bo zdawała się jednocześnie prowadzona prymitywnie, podobna wręcz do zmagań mezozoicz-nych dinozaurów sprzed milionów lat na Ziemi, i wyrafinowana, skoro te jaszczury były laserowymi automatami i nie wylęgały się z gadzich jaj, ale były robotami wypchanymi elektroniką. Gigantyczny pająk prawie przysiadł, tak że dotknął brzuszyskiem gruntu, i jakby zwarł się w sobie. Nie usłyszałem nic, toż nawet gdyby Księżyc miał się rozpęknąć, nie usłyszysz żadnego huku ani dźwięku, ale grunt drgnął raz, drugi i trzeci. Te drgnięcia przeszły w nieustające mrowienie — wszystko wokół razem ze mną roztrzęsło się, przepojone coraz gwałtowniejszą i coraz szybszą wibracją. Dalej widziałem księżycowe wydmy, z rozrzuconymi wśród nich szarawymi jaszczurkami, połogi stok przeciwległego wzniesienia, a nad nim czarne niebo, ale jak przez dygocące szkło. Kontury przedmiotów rozmazywały się i nawet gwiazdy nad horyzontem mrugały jak na Ziemi, a potem stały się topniejącymi plamkami. Wraz z wielkim głazem, do którego przywarłem, drżałem febrycznie, istny kamerton, i drżenie to wypełniło mnie całego, czułem je w każdej kości i w każdym palcu, coraz silniejsze, jakby rozhuśtywało wszystkie cząstki mego jestestwa, żeby rozprysły się jak galareta. Wibracja bolała już, miałem w sobie tysiące mikroskopijnych świdrów naraz, chciałem odepchnąć się od głazu, stanąć na równych nogach, bo wtedy dochodziłaby mnie tylko przez podeszwy butów i mogło to ją osłabić, ale nie potrafiłem ruszyć ręką, jak sparaliżowany i patrzałem tylko na wpół oślepły na ogromnego pająka, który zwinął się w nastroszoną, ciemną kulę, jak żywy pająk, konający pod silnie powiększającym szkłem. Wtem pociemniało mi w oczach, czułem, że lecę w jakąś bezdeń, aż ze zdławionym gardłem, cały w pocie, otwarłem powieki i w oczy zaświeciła mi przyjaźnie barwna tablica czołowa sterów. Wróciłem na pokład. Widocznie urządzenia bezpiecznikowe same odłączyły mnie od zdalnika w opresji. Odczekawszy jakąś minutę, zdecydowałem się jednak wrócić do zdalnika, chociaż z fatalnym, nie znanym dotąd uczuciem, że wcielę się w rozszarpanego na kawałki trupa. Ostrożnie, jakby mogła mnie sparzyć, pchnąłem rękojeść i znalazłem się znów na Księżycu i znów poczułem wszechogarniające mrowienie. Zanim bezpiecznik odrzucił mnie z powrotem do rakiety, zdążyłem jeszcze, chociaż niewyraźnie, dostrzec wielki zwał czarnych szczątków powoli obsuwający się ze szczytu wzniesienia. Forteca padła chyba, pomyślałem, i znów wróciłem do własnego ciała. To, że zdalnik nie rozpadł się, dodało mi odwagi, by wcielić się weń jeszcze raz.
Читать дальше