Tunel prowadził prosto jak strzelił coraz głębiej i głębiej, aż dobiegł zwyczajnej, splecionej z jakichś niemal słomianych źdźbeł maty, odgarnąwszy ją, wszedłem do rozległej sali, oświetlonej rzędami sufitowych lamp. Pierwsze było wrażenie kompletnego chaosu. W samym środku, rozwalone na wielkie kawały, spoczywały rozrzucone na boki świecące porcelaną czy ceramiką ruiny jak superkomputer, rozstrzaskany podłożoną bombą. Porwane strzępy kabli wiły się, oplatając poszczególne segmenty tych rozpękłych fragmentów, pokrytych miazgą szkliwa i połyskliwymi łuseczkami scalonych obwodów. Ktoś tu już był przede mną i paskudnie urządził Japończyków w samym centrum ich zbrojeniowego kompleksu. Najdziwniejsze było jednak to, że ów gigantyczny, bo kilkupiętrowy komputer został rozwalony siłą działającą z samego wnętrza, i to chyba od spodu, bo wszystkie jego ściany, osłaniane solidnymi pancerzami, rozpękły się odśrodkowo i runęły na zewnątrz,niektóre większe od bibliotecznych szaf, podobne trochę do nich, bo miały długie regały, wypchane spękanymi sekcjami gęsto pozwijanych przewodów i lśniące miriadami rodzielczych płytek. Jakby jakaś niesamowita pięść wbiła się w dno tego kolosa i rozłupawszy go, roztrzaskała, ale w takim razie powinienem był ją zobaczyć w samym środku zniszczeń. Jąłem się więc gramolić na gruzowisko, martwe jak splądrowane wnętrze piramidy, istny grobowiec złupiony przez niewiadomych rabusiów, aż dostałem się na wierzch zwalisk i zajrzałem z góry w sam środek. Ktoś tam leżał bez ruchu, jak pogrążony w uczciwie zasłużonym śnie. W pierwszej chwili wydało mi się, że to jest ten sam robot, który tak serdecznie witał mnie podczas drugiego zwiadu, nazywając bratem, aby powalić i rozpruć jak puszkę szprotów. Oglądałem tę postać, na dnie nieregularnego leja, utworzonego przez rozwalony komputer, wcale człekokształtną, chociaż nadludzkich rozmiarów. Z budzeniem go, pomyślałem, zawsze będę miał czas, rozsądniej zastanowić się, co tu właściwie zaszło. Japoński ośrodek zbrojeniowy na pewno nie życzył sobie takiego wtargnięcia i nie mógł też sam sobie go urządzić na zasadzie harakiri. Ewentualność taką oddaliłem jako nieprawdopodobną. Skoro granice poszczególnych sektorów były znakomicie strzeżone, może inwazji dokonano pod nimi, ryjąc krecimi sposobami głębokie przejścia w skałach i tą drogą nieznani sprawcy dostali się do samego serca obliczeniowych arsenałów, żeby obrócić je w perzynę. Aby się o tym upewnić, należało poddać indagacji automatycznego faceta, który zdawał się spać po rzetelnym wykonaniu niszczycielskiego zadania. Jakoś się do tego nie paliłem. Przebiegłem myślą wszystkie postaci, w które mogłem się przeistoczyć, chcąc znaleźć zapewniającą maksimum bezpieczeństwa podczas rozmowy, bo wyrwany ze snu mógł okazać mi antypatię. Jako chmura nie mogłem mówić, ale mogłem stać się chmurą jedynie częściowo, zachowując układ elokwencyjny wewnątrz mgławicowej otoczki. To wydało mi się najroztropniejsze. Budzenie kolosa wyrafinowanymi sposobami uznałem za zbędne, więc pchnąłem solidny złom komputera, żeby stoczył się wprost na niego, i jak mogłem najprędzej przepoczwarzyłem się podług planu. Dostał w głowę, aż góra szczątków drgnęła. Po jej stokach zaczęły się obsuwać co większe kawały elektronicznego gruzu. Od razu się ocknął, zerwał się na równe nogi, stanął na baczność i charknął:
— Zadanie wykonane ponadplanowo! Pozycja nieprzyjaciela zdobyta, ku chwale ojczyzny! Melduję się do wykonywania dalszych rozkazów!
— Spocznij — rzekłem.
Nie oczekiwał pewno takiej komendy, ale obluźnił postawę, rozsunął nogi i wtedy dopiero mnie dostrzegł. Coś w nim najwyraźniej zaskrzypiało.
— Witaj — powiedział. — Witaj! Daj ci Bóg zdrowia. Czemu taki niewyraźny jesteś, przyjacielu? Dobrze, że przyszedłeś nareszcie. Chodź tu do mnie, pogadamy sobie, pieśni zaśpiewamy, poradujemy się. Dobrze ci będzie u nas. My cisi, pokojowo nastrojeni, wojny nie chcemy, wojną gardzimy. Ty z jakiego sektora jesteś właściwie… — dodał całkiem innym tonem, jakby naszła go niespodziewanie podejrzliwość, bo ślady jego pokojowych dokonań były już nazbyt obecne. Pewno dlatego szybko przełączył się na przydatniejszy program. Wyciągnął ku mnie prawicę, ogromną, żelazną, i ujrzałem, że każdy jego palec był lufą.
— Do przyjaciela chcesz strzelać? — powiedziałem, falując łagodnie nad urwiskiem porcelany. — No, nie żałuj sobie, strzelaj, bracie rodzony. Strzelaj. Niech ci wyjdzie na zdrowie.
— Melduję Japończyka w kamuflażu! — charknął prędko i równocześnie wygarnął do mnie ze wszystkich pięciu palców. Posypało się ze ścian, ja zaś, nadal pogodnie falując nad nim, obniżyłem z ostrożności ośrodek elokwencyjny tak,żeby nie mógł go dosięgnąć i zgęściwszy spodnią część obłoku, którym byłem, naparłem na większy od komody odłam komputera, aż runął na niego, pociągając za sobą całą lawinę gruzu.
— Atak! — krzyknął — wzywam cały ogień na siebie! Ku chwale ojczyzny!
— Poświętliwy jesteś — zdążyłem jeszcze rzucić, nimem się cały przeistoczył w obłok. W samą porę, bo coś zadudniło, ogromna góra rumowiska zatrzęsła się i z jej środka buchnął płomień. Mój samostraceńczy rozmówca stanął w sinawym blasku, rozżarzył się i sczerniał, ale ostatnim tchnieniem zdążył jeszcze wyrzucić z siebie: — Ku chwale ojczyzny! — Po czym jął się po trochu rozpadać. Najpierw odpadły mu ręce, potem pękła z żaru pierś, ukazując na mgnienie jakieś dziwnie prymitywne powiązane łykiem miedziane druty, a na koniec najtwardsza widać głowa. Ód razu rozłupała się. Była całkiem pusta, istna łupina ogromnego orzecha. Ale on stał już rozżarzonym słupem i jak bierwiono drewna w ogniu spopielał, aż poszczególnymi segmentami rozpadł się na dobre.
Chociaż byłem mgłą, czułem jednak gorąco buchające ze środka ruiny jak z wulkanicznego krateru. Poczekałem chwilę, rozwiawszy się ku ścianom, ale żaden nowy kandydat na rozmówcę nie wyjrzał z płomieni, gorliwie buchających wzwyż, tak że dotąd wciąż jeszcze nietknięte świetlówki stropu poczęły jedne za drugimi pękać i kawałki rur, szkła, przewodów sypały się na gruz, a jednocześnie robiło się coraz ciemniej i ta kiedyś schludna, matematycznie kolista sala przypominała scenę z sabatu czarownic, oświetloną sinym płomieniem, który wciąż buchał w górę, a jego ciąg dopiekał mi, aż widząc, że nie mam tu już nic do rozpoznawania, skupiwszy się, wpłynąłem do korytarza. Japończycy mogli mieć pewno jakieś inne, rezerwowe ośrodki militarnego przemysłu, równie dobrze rezerwowym i przez to mniej ważnym mógł być ten zniszczony, ale uznałem za wskazane wydostać się na światło dzienne i powiadomić bazę o tym, co zaszło przed następnym etapem rekonesansu. Nic mnie po drodze nie zatrzymało ani nie spotkało. Przez korytarz dostałem się do pancernych drzwi, przez dziurkę ich zamka na drugą stroną, potem zostawiłem za sobą kratę patrząc nie bez pewnego współczucia na wszystkie mijane, ostrzegawcze napisy, funta kłaków niewarte, aż w dali zajaśniał nieregularny wlot pieczary. Tu dopiero przybrałem postać zbliżoną do ludzkiej, bo jakoś już się za nią stęskniłem — był to nowy, nie doświadczany nigdy dotąd rodzaj nostalgii — i odszukałem głaz nadający się na miejsce spoczynku, nie bez narastającej rozterki, odczuwałem bowiem coraz większy głód, a jako zdalnik nic nie mogłem wziąć do ust. Trudno było jednak zostawić tak wielostronnego zdalnika na pastwę losu, aby coś choćby i pospiesznie przekąsić. Odłożyłem to więc, postanowiwszy pierwej powiadomić mocodawców, a przerwę na posiłek zrobić zaraz potem, po umieszczeniu zdalnika w jakimś pewnym schronisku.
Читать дальше