— Taka długa rozmowa — zauważyłem — a kręcimy się wciąż w kółko. Pan chce, abym oddał się, nazwijmy to tak, pod pana opiekę? — Dotknąłem prawej skroni.
— Uważam, że powinien pan to zrobić. Nie sądzę, aby to mogło zbyt wiele dać, zarówno Agencji, jak panu, lecz nic korzystniejszego nie widzę.
— Pana sceptycyzm ma może wzbudzić moje zaufanie… — mruknąłem do siebie, jakbym myślał półgłosem. — Czy skutek kallotomii na pewno jest nieodwracalny?
— Jeśli była to kallotomia chirurgiczna, przecięte białe włókna na pewno się nie zrosną. To niemożliwe. Ale przecież nikt nie zrobił panu trepanacji czaszki…?
— Rozumiem — odpowiedziałem po krótkim namyśle — pan budzi we mnie nadzieję, że zaszło ze mną coś odmiennego; albo pan mnie chce skusić, albo pan sam w to trochę wierzy…
— A pana decyzja?
— Udzielę odpowiedzi w ciągu najbliższych czterdziestu ośmiu godzin. Dobrze?
Skinął głową i wskazał leżącą na biurku wizytówkę.
— Tam jest numer mego telefonu.
— Jakże, zupełnie jawnie będziemy się porozumiewali?
— Tak i nie. Nikt nie podniesie słuchawki. Przeczeka pan dziesięć sygnałów i zatelefonuje po minucie jeszcze raz. Znów poczeka pan, aż minie dziesięć sygnałów i to wszystko.
— To będzie oznaczało moją zgodę?
Skinął głową, wstając. — Reszta należy do nas. A teraz czas na mnie. Życzę spokojnej nocy.
Kiedy wyszedł, stałem dobrą chwilę pośrodku pokoju, bezmyślnie patrząc na okienną zasłonę. Nagle zgasła sufitowa lampa. Pewno się przepaliła żarówka, pomyślałem, lecz wyjrzawszy przez okno, ujrzałem też pogrążone w ciemności zarysy wszystkich sanatoryjnych pawilonów. Zgasły nawet dalekie latarnie, zwykle mrugające ze zjazdu na highway. Musiała to być jakaś większa awaria. Nie chciało mi się chodzić po latarki czy świece, zegarek wskazywał jedenastą, odsunąłem więc tylko zasłonę, żeby w słabym blasku Księżyca rozebrać się i wziąć prysznic w mojej małej łazience. Chciałem zamiast piżamy nałożyć szlafrok, otwarłem więc szafę i zdrętwiałem. Ktoś w niej stał, gruby, niski, prawie łysy, nieruchomy jak posąg, z palcem przyłożonym do ust. Rozpoznałem Gramera.
— Adelajdo… — szepnąłem, i urwałem, bo pogroził mi palcem. Wskazał milczkiem okno. Ponieważ nie ruszyłem się z miejsca, kucnął, wylazł na czworakach z szafy, poraczkował za biurko i wciąż klęcząc starannie zaciągnął zasłonę. Zrobiło się tak ciemno, żem ledwie mógł dostrzec, jak wciąż na kolanach wraca do szafy, dobywa z niej coś czworokątnego, płaskiego, tymczasem nawykłem już do mroku i widziałem, że Gramer otwiera małą walizkę, dobywa z niej jakieś sznurki czy druty, coś tam łączy, pstrykło, potem wciąż siedząc na dywanowej wyściółce podłogi szepnął:
— Siadaj pan koło mnie, Tichy, to pogadamy…
Usiadłem więc, wciąż tak oszołomiony, żem słowa nie wymówił, a Gramer przysunął się do mnie, aż kolanem dotknął mego kolana i powiedział cicho, ale już nie szeptem:
— Mamy co najmniej trzy kwadranse czasu, jeśli nie godzinę, zanim wróci prąd. Część urządzeń podsłuchowych ma własne zasilanie, ale tylko dla frajerów. Jesteśmy ekranowani pierwsza klasa. Tichy, mów do mnie Gramer, boś się już pan przyzwyczaił…
— Kim pan jest? — spytałem, i usłyszałem, jak cichutko się zaśmiał.
— Pańskim aniołem stróżem.
— Jakże? Przecież pan tu siedzi już dawno, nie? Skąd mógł pan wiedzieć, że się tu zjawię? Przecież Tarantoga…
— Ciekawość pierwszy stopień do piekła — pogodnie rzekł Gramer. — Mniejsza o to, skąd, jak, dlaczego, Tichy, mamy ważniejsze rzeczy na głowie. Po pierwsze, odradzam panu zrobić to, czego chciał Shapiro. Nic gorszego nie może pan wybrać.
Milczałem, a Gramer znów cicho się zaśmiał. Najwyraźniej był w doskonałym humorze. Jego głos odmienił się, nie zaciągał już, jak dotąd, nie był rozwlekły, na pewno też nie był głupkowaty.
— Pan mnie ma za „przedstawiciela obcego wywiadu”, co? — rzekł i kordialnie poklepał mnie po plecach. — Rozumiem, że budzę w panu osiemnaście różnych podejrzeń naraz, ale zaraz przemówię do pańskiego rozsądku. Powiedzmy, że pójdzie pan za dobrą radą Shapiry. Wezmą pana w obroty, nie żadne męki, broń Boże, będzie pan traktowany na ich klinice jak sam prezydent. Coś wyciągną z pańskiej głowy, z prawej strony, albo i nie wyciągną, ale tak czy owak nie będzie to miało żadnego istotnego znaczenia, bo werdykt ułożyli z góry.
— Jaki werdykt?
— No, diagnozę, rezultaty naukowej auskultacji, poprzez rękę, nogę, piętę, co za różnica? Proszę mi nie przerywać, to się pan wszystkiego dowie. Wszystkiego, co już wiadome. — Zrobił małą przerwę, jakby czekał mej zgody. Siedzieliśmy w ciemnościach, aż nagle powiedziałem:
— Doktor Hous może tu przyjść.
— Nie, nie może. Nikt nie przyjdzie, niech pana o to głowa nie boli. Nie bawimy się w Indian. Słuchajże pan wreszcie. Na Księżycu wgryzły się w siebie programy różnych stron. Wgryzły się, pomieszały się, kto pierwszy zaczął, jest nieważne, przynajmniej obecnie. W efekcie, mówiąc prosto, powstał tam rodzaj powierzchniowego raka. Wzajemne bezładne niszczenie, różne fazy różnych symulacyjnych i produkcyjnych zbrojeń wtargnęły w siebie, rozmaicie w różnych sektorach, skontrowały się, zderzyły, nazwij pan to, jak pan chce.
— Księżyc zwariował?
— Poniekąd. W pewnym sensie owszem. Jednocześnie kiedy to, co było zaprogramowane, i to, co wynikło z programów, szło w gruz, zaczęły się zupełnie nowe procesy, nikt ich się przedtem nie spodziewał na Ziemi, absolutnie nikt.
— Co za procesy?
Gramer westchnął: — Zapaliłbym papierosa, powiedział, ale nie mogę, bo pan nie pali. Jakie procesy? Pan przywiózł ich pierwszy ślad.
— Ten pył na skafandrze?
— Zgadł pan. To nie jest żaden pył, to są silikonowe polimery, początki, jak twierdzą fachowcy, ordogenezy, nekroorganizacji, już tych terminów sporo wymyślili, w każdym razie to, co się dzieje tam, w ogóle Ziemi nie zagraża, ale właśnie przez to, że nie zagraża, powoduje zagrożenie, którego Agencja sobie nie życzy.
— Nie rozumiem.
— Agencja stoi na straży Doktryny Ignorancji, nie? Są państwa, które pragną upadku tej doktryny, całej tej historii z przeprowadzką zbrojeń na Księżyc. Źle powiedziałem. To jest bardziej skomplikowane. Istnieją rozmaite grupy nacisku i interesu; jedne wolą, żeby ta wciąż rozdmuchiwana panika pod nagłówkiem „Inwazja Księżyca” rosła, żeby w ONZ albo poza nim powstała koalicja gotowa uderzyć w Księżyc tradycyjnie, czyli termojądrowe, albo nieklasycznie, tą nową techniką, kollaptyczną, niech się pan mnie tylko nie pyta teraz, co to za technika, o tym innym razem. Chodzi im o to, żeby wszcząć zbrojenia na wielką skalę z powszechnej racji stanu, ziemskiej, ponadpaństwowej, bo jeśli grozi inwazja, to trzeba ją w zarodku strzaskać.
— Ale Agencja tego nie chce?
— Agencja sama jest od środka rozrywana, te sprzeczne interesy mają w niej swoich ludzi. Inaczej nie mogło przecież być. Pan stał się wielkim atutem w tej rozgrywce. Bodaj najsilniejszym.
— Ja? Przez moją biedę?
— Właśnie. To, co wydobędzie z pana Shapiro i jego ekipa, nie da się przecież sprawdzić. Oprócz paru typów nikt nie będzie wiedział, czy rzeczywiście uzyskali jakieś wyraźne, definitywne informacje, czy po prostu oświadczą, że uzyskali i podadzą do wiadomości publicznej, albo najpierw do wiadomości Rady Bezpieczeństwa, zresztą, nie w tym rzecz, kogo najpierw powiadomią. Rzecz w tym, że nikt, wraz z panem, nie potrafi ustalić, czy kłamią, czy mówią prawdę.
Читать дальше