— Nic tak nie zmniejsza przykrości jak pieniądze. A zresztą, wymienię cię, jeżeli NIC mi nie powiesz… Ponadto sądzę, że musisz się podleczyć. Rozstrój nerwowy. To widać. Co tak patrzysz? Już wszystko mi wyjawiłeś.
Milczał, załamany. Policzki zadrgały mu. Zrobiło mi się go trochę żal.
— Nie powołasz się na mnie?
— Zmienię nazwisko i wygląd.
— Ale i tak mnie rozpoznają.
— Niekoniecznie. Myślisz, że tylko ciebie jednego do mnie tu przystawili? To było przez was, prawda? Oburzył się.
— Nie przez żadnych „nas”. Nie mamy nic wspólnego z Lunar Agency. To oni!
— Jak i po co?
' — Nie wiem dokładnie, jak, ale wiem, po co. Żebyś nie wrócił. Gdybyś tam sczezł, wszystko zostałoby po staremu.
— Przecież nie na zawsze. Prędzej czy później…
— O to właśnie chodziło, żeby „później”. Bali się raportu.
— Powiedzmy. Ale ten pył? Skąd się wziął w moim skafandrze? Skąd mogli o nim wiedzieć?
— Wiedzieć nie wiedzieli, ale Lax miał swego stracha. Dlatego kręcił z tym dyspersantem.
— I to do was doszło? — zdziwiłem się.
— Jego asystent jest nasz. Lauger.
Wspomniałem pierwszą rozmowę z Laxem. Rzeczywiście mówił, że któryś ze współpracowników go podszedł. Cała historia stawała w nowym świetle.
— Kallotomia to też oni? — spytałem.
— Pojęcia nie mam. Wzruszył ramionami.
— Nie dowiesz się nigdy — dodał. — Nikt się nie dowie. Przy najwyższej stawce prawda przestaje istnieć. Zostają same hipotezy. Różne wersje. Jak było z Kennedym.
— Z prezydentem?
— Tutaj stawka była jeszcze wyższa. Cały świat! Nie ma większej! Teraz napisz, coś przyrzekł…
Wyjąłem z szuflady papier listowy i długopis. Gramer stał odwrócony przy oknie. Podpisałem się i podałem mu cyrograf. Spojrzał i zdziwił się.
— Nie pomyliłeś się?
— Nie.
— Dziesięć?
— Dziesięć.
— Wet za wet: dołożyłeś, to i ja ci dołożę. Dyspersant miał cię ściągnąć na Księżyc.
— Chcesz powiedzieć, że Lax? Nie wierzę w to!
— Nie Lax. On nic nie wiedział. Lauger znał wszystkie plany. Do kilkudziesięciu programów włożył jeszcze jeden. Żadna sztuka. Przecież to programista.
— A więc to jednak przez was…
— Nie. On pracował na trzy strony naraz.
— Lauger?
— Lauger. Ale był nam potrzebny.
— Dobrze. Dyspersant wezwał mnie. Wylądowałem. Ale co z tym piaskiem?
— Czynnik przypadkowy. Nikt tego nie przewidział. Jeżeli nie wspomnisz tej chwili, tam, nikt się już w tym nie rozezna. Nigdy.
Złożył kartkę we dwoje, schował do kieszeni i rzucił mi od drzwi:
— Trzymaj się!
Widziałem go, jak szedł w stronę głównego pawilonu. Nim znikł za żywopłotem, lewa ręka wzięła mnie za prawą i uścisnęła. Nie powiem, że ten wyraz aprobaty mnie uradował. Ale tak czy owak trzeba było dalej żyć.
Maj 1984