Tak samo zbędne są wiadomości o królach, wojnach, podbojach, wyprawach krzyżowych i wszelkich innych świństwach prehistorii. Geografii najlepiej uczą podróże. Trzeba tylko orientować się w cenach odpowiednich biletów oraz w rozkładzie lotów. Po co obce języki, skoro dość wetknąć do ucha minitranslatorek? Nauki przyrodnicze deprymują i deprawują młodociane umysły, a korzyści mieć już z nich nie może nikt, skoro nikt nie może zostać lekarzem czy nawet dentystą (odkąd wprowadzono do masowej produkcji dentomaty, rocznie popełniało samobójstwo około 30000 eks-dentystów w obu Amerykach i w Eurazji). Uczyć się chemii to tyleż warte, co uczyć się egipskich hieroglifów. Zresztą kto jako rodzic ma przemożną chętkę kształcenia dziatwy, załatwia to swoim domowym terminalem. Lecz odkąd Sąd Najwyższy orzekł, iż dzieciom tak staroświecko myślących osób przysługuje prawo apelacji od taty i mamy, rodzinno-domowe nauczanie, również terminalowe, zeszło do podziemi i tylko ostatni sadyści sadzali swoje biedne maleństwa przed pedagogerami. Pedagogery wciąż jednak wolno było jeszcze produkować i sprzedawać, przynajmniej w Stanach Zjednoczonych, a dla zachęty firmy bezpłatnie dodawały do nich coś ładnego z broni palnej. Pismo zastępował z wolna język obrazkowy, nawet na tabliczkach z nazwami ulic i na znakach drogowych. Russell nie biadał specjalnie nad tym stanem rzeczy, bo uważał, że nie warto, skoro nic się przecież nie da zrobić. Na świecie żyło jeszcze kilkanaście tysięcy uczonych, ale przeciętny wiek docenta wynosił już 61,7 lat, a narybek malał. Wszystko tonęło w takiej nudzie dobrobytu, że — jak utrzymywał Russell — wieści o grożącej inwazji Księżyca większość ludzi przyjmowała z satysfakcją, a odgłosy paniki były wymysłem prasy i telewizji, żeby robić ruch w interesie. Obecnie sądownictwo stanowe zatkane zostało sprawą tak zwanych S/Orgiaków, suicydalnych, czyli samobójczych, bo kopiąc się prądem w ośrodek rozkoszy między limbiczną i hypotalamiczną częścią mózgu, można było podobno skonać z najwyższym zadowoleniem. Co do transcederów, transcendentalnych komputerów, umożliwiających nawiązanie łączności z zaświatem, też powstały problemy typu prawnego. Szło o to, czy ta łączność jest iluzją czy realnością, lecz badania opinii publicznej wykazały, że nabywcom ta różnica, zdawałoby się kolosalna, nie sprawia większych kłopotów. Więc i hagio-pneumatory cieszyły się dużym wzięciem, umożliwiając krótkie zwarcie z Duchem Świętym; prawie wszystkie kościoły walczyły z hagiopneumatyzacją, lecz skutki, jak dotąd, były mizerne.
Mundus vult decipi, ergo decipiatur, kończył swe filozofowanie mój etnolog, gdy dno pokazywało się w wysączonej flaszce bourbona. Polowe badania miliarderów tak go rozczarowały, że przeszedł na zupełny cynizm i zamiast w okna bogaczy kierował swe peryskopy w stronę solarium, gdzie opalały się na golasa siostry i sanitariuszki. Wydawało mi się to raczej dziwaczne, skoro mógł tam zwyczajnie pójść i oglądać sobie każdą z bliska, lecz gdy mu to mówiłem, wzruszał tylko ramionami. Nieszczęście polega na tym, głosił, że właśnie już można.
W sali rekreacyjnej nowego pawilonu krzątali się instalatorzy, kończąc montaż imagin. Russell zaciągnął mnie tam jednego wieczoru. Do imaginy wkłada się proks (proponującą kasetę) i w pustej przestrzeni przed aparaturą zjawia się obraz. Właściwie nie żaden obraz, lecz sztuczna rzeczywistość, na przykład Olimp, zapchany greckimi bogami i boginiami, albo coś bardziej z życia — dwukółka pełna osób z wyższych sfer, wioząca je wśród wzburzonych tłumów do gilotyny. Albo Jaś i Małgosia, przed chatką Baby Jagi, opychający się piernikowymi dachówkami. Czy wreszcie klasztorne refektorium, gdzie wtargnęli właśnie Tatarzy lub Marsjanie. Rzecz w tym, że to, co będzie dalej, zależy od widza. Pod nogami ma dwa pedały, w ręku sterowy drążek. Bajkę można przesunąć w masakrę, urządzić powstanie bogiń przeciw Zeusowi, głowy, co wpadły do kosza gilotyny, zaopatrzyć w skrzydełka, wyrosłe z uszu, żeby poleciały gdzieś, albo dać im przyrosnąć do ciał, żeby je wskrzesić. Zresztą można wszystko. Czarownica robi z Jasia kotlety, ale można ją nimi udławić lub dać wsteczny bieg, żeby było na odwrót. Hamlet może ukraść skarb Danii i uciec z Ofelią, ewentualnie z Rosenkrantzem, jeśli nacisnąć klawisz „homo”. Imagina ma klawiaturę podobną do fisharmonii, tylko zamiast dźwięków powstają inne efekty. Instruktaż to dość gruba książka, ale łatwo się bez niego obejść. Dość paru ruchów knyplem, by się przekonać, że ciągnąc rączkę w lewo włącza się najpierw sadomat, a potem perwersator. Natomiast pchnąwszy w drugą stronę, steruje się w liryzm, różne łagodne słodycze i happy end. Gdyby nie okoliczność, że byliśmy obaj podchmieleni, prędko by nas ta zabawa zniechęciła, a i tak po kwadransie poszliśmy spać. Sanatorium nabyło dwadzieścia imagin, lecz prawie nikt jakoś z nich nie korzystał. Doktor Hous był tym dość zmartwiony. Chodził od pacjenta do pacjenta i perswadował, żeby się wyżywali, bo to najlepsza psychoterapia. Jednakowoż okazało się, że żaden z milionerów i miliarderów nawet nie słyszał o Jasiu, Małgosi, Babie Jadze, mitologii greckiej, Hamlecie, mnichach średniowiecznych. W ich mniemaniu Tatarzy niczym się nie różnili od Marsjan. Gilotynę uważali na ogół za powiększone urządzenie do obcinania cygar, wszystko zaś razem za niewarte złamanego grosza. Doktor Hous, pewno uważając to za swój obowiązek, chodził sam do imaginatorium i przesiadając się z fotela na fotel puszczał w ruch baśnie, rewolucje, średniowiecza, krzyżował Szekspira z Agatą Christie, ciskał jakichś speleologów do wulkanu i wyciągał ich stamtąd ładnie opalonych, całych i zdrowych. Mnie też na to namawiał, lecz odmówiłem. Czekałem wciąż na jakiś znak od Laxa, a Gramer też jakby wciąż na coś czekał, i pewno przez to unikał mnie. Chyba nie miał nowych instrukcji. Na dobrą sprawę czułem się niezgorzej, zwłaszcza że doskonale porozumiewałem się ze sobą.
Był już koniec sierpnia i zapalając wieczorem lampę na biurku, zamykałem okno przed ćmami. Mój stosunek do owadów jest raczej nieprzychylny, z wyjątkiem bożych krówek. Nie przepadam za motylami, lecz mogę je znosić, natomiast ćmy, nie mam pojęcia czemu, wprawiają mnie w popłoch. A właśnie w tym sierpniu wyroiło się ich mnóstwo i bezustannie migotały za szybami mego pokoju. Niektóre były tak wielkie, że słyszałem, jak uderzają miękko w szkło. Ponieważ sam ich widok sprawia mi przykrość, chciałem zaciągnąć firanki, gdy usłyszałem stukanie. Było wyraźne i ostre, jakby ktoś metalowym pręcikiem uderzał z zewnątrz w szybę. Podszedłem do okna z lampą w ręku. Wśród bezładnie trzepocących ciem ujrzałem zupełnie czarną, większą od wszystkich, połyskującą odbitym światłem. Odlatywała od okna i uderzała w nie z taką siłą, że czułem drganie okiennej ramy. Co więcej, owa ćma miała coś na kształt małego dzióbka zamiast głowy. Stałem patrząc na nią jak urzeczony, bo nie uderzała w szybę bezładnie, lecz w miarowych odstępach, po trzy razy, odlatywała na dobrą chwilę i znów wracała, by wystukiwać swoje. Trzy kropki, przerwa, trzy kropki, przerwa, powtarzało się to wciąż, aż zrozumiałem, że to litera S w alfabecie Morse'a. Wyznaję, że wahałem się przez chwilę, czy mam otworzyć okno, chociaż już niejasno domyślałem się, że to nie jest żywe stworzenie, lecz myśl o wpuszczeniu do pokoju zwykłych ciem utrudniała mi decyzję. Na koniec jednak przemogłem się. Uchyliłem okno. Natychmiast wleciała przez szparę. Zamknąłem je i poszukałem jej wzrokiem. Usiadła na papierach zaścielających blat biurka. Nie miała skrzydeł i teraz w ogóle nie przypominała ćmy czy innego owada. Wyglądała raczej jak czarna, błyszcząca oliwka. Wyznaję, że odruchowo cofnąłem się, gdy nie wiem jak wzleciała i wisząc jakieś pół metra nad biurkiem zabrzęczała. Skoro nie wykluła się z poczwarki, nie budziła już mego obrzydzenia. Wciąż z lampą w lewej ręce sięgnąłem po tę oliwkę prawą. Dała się wziąć w palce. Była twarda, z metalu czy plastyku. Usłyszałem znów to brzęczenie, trzy kropki, trzy kreski, trzy kropki. Przyłożyłem ją do ucha i doszedł mnie słaby, daleki, lecz wyraźny głos ludzki.
Читать дальше