— Wielkość nie ma w nocy znaczenia. Przestań się guzdrać! Ubieraj się, weź tylko czeki — powtórzyła.
— Ale dlaczego mam stąd wiać i kim właściwie jesteś? — spytałem, chociaż jednocześnie począłem się ubierać, nie, abym rzeczywiście zamierzał wdać się w to nieoczekiwane przedsięwzięcie, lecz ubrany czułbym się pewniej.
— Nie jestem nikim — przecież widzisz — rzekła. Głos był jednak kobiecy, niski, sympatyczny, odrobinę matowy, skądś mi znany, ale nie mogłem sobie przypomnieć skąd. Już sznurowałem trzewiki, siedząc na brzegu zmiętej pościeli.
— No to kto ciebie przysłał, pani Nikt? — spytałem podnosząc głowę, i nim zdążyłem się opamiętać, upadła na mnie, a właściwie ogarnęła mnie, nie rękami, lecz całym swoim wnętrzem naraz, a zaszło to tak szybko, że w jednej chwili siedziałem jeszcze na brzegu łóżka, w pulowerze, ale bez krawata, czując, żem sobie zbyt mocno zaciągnął sznurowadła lewego trzewika, a w następnej chwili zostałem wciągnięty do środka tej pustej istoty i oblepiony jej wnętrzem jakby mnie połknął pyton. Nie potrafię tego lepiej określić, bo nic takiego nigdy mi się jeszcze nie zdarzyło. W środku było właściwie dość miękko, widziałem też pokój przez otwory oczu, lecz nie mogłem się poruszać, tak jak chciałem, musiałem ruszać się tak, jak ona chciała, czy też ono, a właściwie pewno ktoś sterował tym zdalnikiem, żeby mnie zaciągnąć tam, gdzie niecierpliwie oczekują Ijona Tichego. Wytężyłem wszystkie siły, aby oprzeć się zdalnikowej maszkarze, lecz bez rezultatu. Wszystkie kończyny poruszały mi się nie tak, jak bym chciał, ale tak, jak były zginane i prostowane, ręka otwarła drzwi naciskając klamkę, chociaż zapierałem się jak mogłem, korytarz był słabo oświetlony nocnymi zielonkawymi lampkami, ani żywego ducha, nie miałem czasu, aby się zastanawiać, KTO za tym stoi, starałem się bowiem wynaleźć ratunek z opresji, lecz ta nieosoba, która mnie pochłonęła, szła bez pośpiechu, istny nadziewany mną Frankenstein, trudno doprawdy o bardziej idiotyczne położenie, aż wspomniałem obrączkę od Gramera, lecz cóż mogła mi pomóc? Nawet wiedząc, że mam ją nagryźć albo obrócić na palcu jak w bajkach, żeby się pojawił ratowniczy dżinn, nie mogłem tego uczynić. Już pojawiły się wyjściowe drzwi pawilonu, w cieniu starej palmy czerniał długi, ciemny kształt auta, ze strugami dalekiego blasku na karoserii. Drzwi, wahadłowe, otwarły się, moja zniewolona ręka pchnęła ich skrzydło, i wtedy otwarły się też tylne drzwi auta, ale nikogo w środku nie było, w każdym razie nie mogłem nikogo dostrzec.
Wsiadałem już do auta, a właściwie „byłem wsiadany”, wciąż się bowiem opierałem, wytężając wszystkie siły, aż pojąłem mój błąd. Nie należało się opierać, bo na to był przygotowany ten, kto kierował zdalnikiem. Trzeba było raczej iść za narzuconym ruchem, lecz tak, by wykroczył za właściwy cel. Schylony, już w drzwiach auta, rzuciłem się do przodu, huknąłem o coś głową, aż mnie zamroczyło i otwarłem oczy.
Leżałem obok łóżka na podłodze, okienna zasłona szarzała już od świtu, podniosłem rękę do oczu, obrączki ani śladu, więc to jednak był koszmar? Nie mogłem sobie uświadomić, w jakim miejscu wieczorna jawa się skończyła; Gramer odwiedził mnie na pewno. Zerwałem się, zajrzałem do szafy, z której wyszedł, moje ubrania były odsunięte w bok, więc rzeczywiście tam stał, na dnie leżało coś białego. List. Podniosłem go, żadnego adresu, rozdarłem kopertę. W środku jedna kartka pokryta maszynowym. pismem, bez daty i nagłówka. W pokoju było zbyt ciemno, okna nie chciałem odsłonić, sprawdziłem najpierw, czy drzwi są zamknięte na klucz, były, zaświeciłem lampkę nocną i spojrzałem na papier.
„Jeżeli śniło ci się porwanie albo tortury, albo inny rodzaj udręki, wyrazisty ikolorowy, znaczy to, żeś podległ próbnemu badaniu, boś dostał narkotyk. Chodzi o wstępne wykrycie twej reakcji na określone środki, bez smaku i bez zapachu. Nie mamy pewności, czy cię tak podtruto. Jedynym człowiekiem, do którego możesz się poza mną zwrócić, jest twój lekarz. Ślimak”.
Ślimak, więc list pochodził od Gramera. Mógł oznajmiać równie dobrze prawdę jak kłamstwo. Usiłowałem sobie możliwie dokładnie przypomnieć, co mówił do mnie Shapiro, a co Gramer. Obaj byli zgodni w tym, że cały projekt księżycowy się zawalił. Dalej ich namowy się rozchodziły. Profesor chciał, żebym się dał zbadać, a Gramer, żebym czekał nie wiadomo na co. Shapiro reprezentował Lunar Agency — tak przynajmniej twierdził, Gramer nic o swoich mocodawcach nie pisnął. Dlaczego jednak zamiast ostrzec mnie przed możliwością narkozy, zostawił tylko list? Czyżby w grze uczestniczyła jeszcze inna, trzecia strona? Tyle mi obaj mówili, a jednak nie dowiedziałem się, dlaczego właściwie to, co tkwi w moim prawym mózgu, jest takie ważne. Być może łyknąłem coś, co najpierw uśpiło tę moją biedną, prawie niemą połówkę głowy i dlatego nie dawała o sobie w ogóle znać — odkąd? Bodajże od poprzedniego dnia. Powiedzmy, że tak się stało. Po co? Wyglądało mi na to, że wszyscy zajęci polowaniem na Tichego nie wiedzą, co robić i grają na zwłokę. Byłem w tej grze kartą o niewiadomej sile przebicia, może wysokim atutem, może niczym, a jedni przeszkadzali drugim w wykryciu, czy jest tak czy owak. Żebym się nie mógł porozumieć sam ze sobą, uśpili mi prawą półkulę? To jedno przynajmniej mogłem zaraz stwierdzić. Wziąłem lewą rękę do prawej i poznanym już sposobem zwróciłem się do niej.
— Co słychać? — spytałem palcami. Mały palec i kciuk drgnęły, ale jakoś słabo.
— Halo, słyszysz? — zasygnalizowałem. Serdeczny palec zetknął się z opuszką kciuka, tworząc kółko, co znaczyło „Cześć”.
— Dobra, dobra, cześć, ale jak się masz?
— Odczep się.
— Gadaj zaraz, jak się czujesz? Zrozum, chodzi przecież o wspólny interes.
— Głowa mnie boli.
Tak, w tej chwili poczułem, że mnie TEŻ boli głowa. Byłem już na tyle otrzaskany z neurologiczną literaturą, by wiedzieć, że pod względem emocjonalnym nie jestem przepołowiony, bo siedliskiem afektów jest śródmózgowie, którego kallotomia nie tknęła.
— Mnie też boli głowa. Ona boli NAS. Rozumiesz?
— Nie.
— Jak to nie?
— Tak to.
Poty biły na mnie od tej milczącej rozmowy, ale postanowiłem nie popuszczać. Wycisnę z niej teraz, co się da, postanowiłem, żeby nie wiedzieć co. Raptem olśniła mnie całkiem nowa myśl. Gestykulacyjny język głuchoniemych wymagał dużej zręczności palców. A przecież od niepamiętnych czasów przywykłem do alfabetu Morse'a. Rozpostarłem więc lewą rękę i zacząłem na niej wskazującym palcem prawej rysować na przemian kropki i kreski — na początek SOS. Save Our Souls. Ratujcie nasze dusze. Wewnętrzna powierzchnia lewej ręki dawała się przez dłuższy czas drapać, nagle zwinęła się w pięść i dała mi porządnego kuksa, aż podskoczyłem. Nic z tego nie będzie, pomyślałem już, lecz wysunęła palec i nuż stawiać drapiąc kropki i kreski na prawym policzku. Tak, odpowiadała, jak Boga kocham, odpowiadała Morse'em.
— Nie łaskocz, bo dostaniesz.
To było pierwsze zdanie, jakie od NIEJ usłyszałem, a właściwie wyczułem. Siedziałem znieruchomiały jak posąg na brzegu łóżka, bo ręka sygnalizowała dalej.
— Osioł.
— Kto, ja?
— Tak. Ty. Od razu tak trzeba było.
— To czemu nie dałaś znać?
— Sto razy, idioto. Nie zauważyłeś.
Istotnie uświadomiłem sobie teraz, że ona mnie już moc razy drapała tak i owak, lecz nie przyszło mi do mojej części głowy, że to jest Morse.
Читать дальше