— Na miły Bóg — podrapałem rękę — to ty potrafisz mówić?
— Lepiej od ciebie.
— To mów. Uratujesz mnie, to znaczy nas. Nie wiem, kto nabierał wprawy, lecz milcząca rozmowa toczyła się coraz szybciej.
— Co się stało na Księżycu?
— A co ty pamiętasz?
To nagłe odwrócenie sytuacji zaskoczyło mnie.
— Nie wiesz?
— Wiem, że pisałeś. Potem zakopałeś w słoju. Tak?
— Tak.
— Prawdę pisałeś?
— Tak. To, co zapamiętałem.
— I zaraz to wykopali. Pewno ten pierwszy.
— Shapiro?
— Nie pamiętam nazwisk. Ten, co patrzał na Księżyc.
— Czy rozumiesz, co się mówi głosem, zwyczajnie?
— Kiepsko. Raczej po francusku. Wolałem nie pytać o ten francuski.
— Tylko Morse?
— Najlepiej.
— To mów.
— Zapiszesz i ukradną.
— Nie zapiszę. Słowo.
— Powiedzmy. Ty wiesz coś i ja wiem coś. Ty powiedz najpierw.
— Nie czytałaś?
— Nie umiem czytać.
— Dobrze… Ostatnie, co pamiętam… usiłowałem nawiązać łączność z Wivitchem, po wymotaniu się z tego rozwalonego podziemia w japońskim sektorze, ale nie udało mi się. W każdym razie nic sobie nie przypominam. Wiem tylko, że potem wylądowałem sam. Na Księżycu, raz zdaje mi się, że chciałem zabrać coś zdalnikowi, który gdzieś wlazł… albo… coś odkrył… ale nie wiem, co, i nawet nie wiem, który to był zdalnik. Molekularny chyba nie? Nie pamiętam, co sję z nim stało.
— Z tym w proszku?
— Tak. Ale ty pewno wiesz… — podsunąłem ostrożnie.
— Najpierw powiedz do końca swoje — odpowiedziała. — Co ci się wydaje innym razem?
— Że tam nie było w ogóle żadnego zdalnika, a może i był, ale już go nie szukałem, bo…
— Bo co?
Zawahałem się. Czy miałem wyznać, że to, co mi się niekiedy przypomina, jest jak niesamowity sen, którego nie można wysłowić i pozostaje po nim tylko wrażenie nadzwyczajnej rewelacji?
— Nie wiem, co myślisz — podrapała mnie — ale wiem, że coś knujesz. Czuję to.
— Dlaczego mam coś knuć?
— Dlatego. Intuicja to ja. Gadaj. Co ci się zdaje „innym razem”.
— Czasem odnoszę wrażenie, że wylądowałem na wezwanie. Ale nie wiem, kto mnie wzywał.
— Co napisałeś w protokole?
— O tym nic.
— Ale oni mieli kontrolę. To znaczy mają zapisy. Wiedzą, czy wylądowałeś, bo dostałeś z Księżyca wezwanie, czy nie było wezwania. Mieli nasłuch. Agencja wie.
— Nie wiem, co wiedzą w Agencji. Na oczy nie widziałem zapisów nagranych w bazie ani fonii, ani wizji. Nic, przecież wiesz.
— Wiem. I jeszcze coś!
— Co?
— Straciłeś sproszkowanego.
— Dyspersanta? Pewno żem go stracił, skoro potem sam wlazłem w skafander i…
— Głupiś. Straciłeś go inaczej.
— Jak? Rozpadł się?
— Nie. Zabrali go.
— Kto?
— Nie wiem. Księżyc. Coś. Albo ktoś. On się tam przemieniał. Sam. To było widać z pokładu.
— Ja to widziałem?
— Tak. Ale kontroli już nie miałeś. Nad nim.
— Więc kto nim sterował?
— Nie wiem. Od statku był odłączony. Ale dalej się przemieniał. W te różne programy.
— Nie może być.
— Było. Więcej nie wiem. Księżyc znów, na dole. Byłem tam. To znaczy ty i ja. Razem. A potem Tichy upadł.
— Co ty mówisz?
— Upadł. To musiała być kallotomia. Tu jest u mnie dziura. Potem znów pokład i ładowałeś skafander do pojemnika i piasek się sypał.
— Czyli wylądowałem, żeby się przekonać, co zaszło z tym molekularnym zdalnikiem?
— Nie wiem. Może. Nie wiem. Tu jest dziura. Po to była kallotomia.
— Rozmyślna?
— Tak. Może. Pewno tak. Żebyś wrócił i nie wrócił.
— To mi już mówili, Shapiro i Gramer jakby też. Ale nie tak wyraźnie.
— Bo to gra. Coś wiedzą, czegoś im brakuje. Pewno mają też dziurę.
— Czekaj. Dlaczego upadłem?
— Głupi. Przez kallotomię. Przytomność znikła. Jak nie upaść?
— A ten piasek? Ten pył? Skąd się wziął?
— Nie wiem. Nie wiem nic.
Milczałem długo. Już było całkiem jasno. Dochodziła ósma. Ale nie widziałem nic, tak gorączkowo myślałem. Księżycowy projekt poszedł w gruz? Ale w tym gruzie nie tylko toczyły się bezsensowne zmagania i podkopy — w tym gruzie powstawało jednocześnie coś, czego nikt na Ziemi nie zaprogramował, nie spodziewał się? I to coś, co powstawało, rozbiło zdalnik Laxa? A właściwie przejęło nad nim kontrolę? Ale nie pamiętałem tego, widocznie nie mogłem zapamiętać po kallotomii. I teraz tak: albo przejęty zdalnik zwabił mnie na Księżyc w złych zamiarach, albo w innych. W złych? Żeby mnie pozbawić pamięci? Co by mu z tego przyszło? Chyba nic. Może chciał mi coś dać? Gdyby chciał mi tylko coś zakomunikować, moje lądowanie byłoby zbędne. Powiedzmy, że dał mi ten pył? Wtedy coś — ktoś — nie chcąc, aby ta operacja się powiodła — poraził mi mózg rozcięciem spoidła. Dajmy na to, że tak było. Wtedy TO, co zawiadywało dyspersantem, uratowało mnie? Czy jednak chodziło tylko o to, żeby ratować Tichego? Raczej nie. Chodziło o to, żeby przekaz dostał się na Ziemię. I właśnie ów miałki, ciężki pył był tą informacją. Nie, nie mógł być wyłącznie informacją. To było materialne. Miałem to przywieźć z sobą. Tak. W ten sposób część łamigłówki składała się w większą całość. Ale nie w pełni zrozumiałą. Więc najszybciej jak mogłem powtórzyłem tę hipotezę mojej drugiej połowie.
— Może być — powtórzyła wreszcie. — Oni mają ten pył. Ale im nie wystarczy.
— I stąd te napady, ratunki, perswazje, wizyty, koszmary?
— Na to wygląda. Żebyś im się wydał na badania. To znaczy mnie.
— Ale nie dowiedzą się nic, jeżeli nie wiesz więcej, niż mówisz…
— Raczej nie.
— A jeżeli tam powstało coś tak potężnego, że mogło zawładnąć drobinowym zdalnikiem, to umiałoby skomunikować się wprost z Ziemia? Z Agencją, z bazą, z kim by chciało. A przynajmniej z facetami, których Agencja wysłała po moim powrocie.
— Nie wiem. Gdzie lądowali nowi?
— Nie wiem. W każdym razie patrzy na to, że sprzeczne interesy są TU i TAM. Co mogło TAM powstać? Z tego raka, rozpadu, jakoś to Gramer nazwał — ordogeneza, zdaje się. Narodziny ładu? Jakiego ładu? Elektroniczna samoorganizacja? Żeby co? W jakim celu?
— Jeżeli coś powstawało, to bez celu. Tak jak życie na Ziemi. Elektroniki przeżarły się nawzajem. Programy się rozjechały. Jedne powtarzały w kółko, wciąż to samo, inne całkiem się rozpadły. Jeszcze inne wtargnęły na ziemię niczyją. Urządzają lustrzane zasadzki. Fatamorgany…
— Może być… może być — powtarzałem jak osłupiały w dziwnym uniesieniu. — To możliwe. Przynajmniej mogę to sobie wyobrazić. Jeżeli w ogóle nastąpił taki powszechny rozpad i atak, i gdyby coś mogło z niego wyrosnąć, jak fotobakterie, jak jakieś wirusy ze scalonych obwodów, to na pewno nie wszędzie, tylko w pewnym szczególnym miejscu. Jako nadzwyczajny zbieg trafów… I poczęło się rozprzestrzeniać po swojemu. To jeszcze umiem sobie przedstawić. Dobrze — ale żeby z tego powstał jakiś KTOŚ — nie! To już po prostu bajka! Żaden cząsteczkowy duch nie mógł tam przyjść na świat. Rozum na Księżycu z tego zdruzgotania elektroniki? Nie. To czysta fantazja.
— Więc KTO przejął władzę nad molekularnym zdalnikiem?
— Wiesz na pewno, że tak było?
— Podług poszlak. Nie mogłeś po wyjściu z japońskich zwalisk nawiązać łączności z bazą. Tak?
— Tak, ale nie mam pojęcia, co zaszło potem. Nie tylko z bazą usiłowałem się porozumieć, ale także przez komputer statku z trojańskimi satelitami, żeby się zorientować, czy baza ma mnie przez mikropy na wizji. Ale nikt nie odpowiadał na wezwania. Nikt. Więc pewno mikropy zostały znów porażone, stopione i w Agencji nie wiedzą, co się stało z tym zdalnikiem. Wiedzą, że zaraz potem wylądowałem sam i że wróciłem. Reszta to już domysły. Co powiesz?
Читать дальше