— Żebyś dał się zbadać? Odmówiłeś?
— Nie odmówiłem wprost, ale grałem na zwłokę. Tu jest co najmniej jeszcze jeden facet. Odradzał mi to. Nie wiem, w czyim imieniu. Udaje pacjenta.
— Takich masz koło siebie więcej.
— Co to znaczy, że „szły moim tropem”? Szpiegowały mnie?
— Niekoniecznie. Można stać się nosicielem zarazków, nic o tym nie wiedząc.
— Ale historia ze skafandrem?
— Tak, trudny orzech. Ktoś ci to wsypał do skafandra albo sam to zrobiłeś. Pytanie tylko, po co.
— Pan nie wie?
— Nie jestem jasnowidzem. Sytuacja raczej skomplikowana. Po c o ś wylądowałeś. Coś znalazłeś. Ktoś usiłował pozbawić cię pamięci w obu tamtych kwestiach. Stąd kallotomia.
— Więc co najmniej trzy antagonistyczne strony?
— Nie to ważne, ile ich jest, lecz jak je zidentyfikować.
— Ale właściwie czemu to aż takie ważne? Prędzej czy później fiasko całego księżycowego projektu wyjdzie na jaw. A jeśli nawet te selenocyty stały się „odpornościowym systemem” Księżyca, jaki to może mieć wpływ na Ziemię?
— Podwójny. Najpierw, co było zresztą od dawna do przewidzenia, powrót wyścigu zbrojeń. A po wtóre, i to jest główna niespodzianka — selenocyty zaczęły się interesować nami.
— Ludźmi? Ziemią? Nie tylko mną?
— Otóż właśnie.
— Co one robią?
— Na razie tylko się rozmnażają.
— W laboratoriach?
— Nim się nasi chłopcy zorientowali, co i jak, zdążyły już roznieść się na wszystkie strony świata. Z tobą poszła tylko drobna część.
— Rozmnażają się? I co?
— Powiadam przecież: na razie nic. Są wielkości ultrawirusów.
— Czym się żywią?
— Energią słoneczną. Słyszałem oceny. Jest ich już parę trylionów, w powietrzu, w oceanach, wszędzie.
— Zupełnie nieszkodliwe?
— Jak dotąd zupełnie. Ale to właśnie wywołało szczególne zaniepokojenie.
— Dlaczego?
— Toż to całkiem proste: nie tylko ze znacznej wysokości, ale i brane w rękę wyglądają jak miałki piasek. Więc skoro wylądowałeś, widać był po temu powód, ale jaki? To chcą zrozumieć.
— Ale jeśli nic nie pamiętam — ani ja, ani moja reszta…?
— Oni nie wiedzą o waszym porozumieniu. A ponadto różne bywają typy amnezji. Pod hipnozą, albo w innych szczególnych warunkach, można wydobyć z człowieka to, czego sam żadną miarą sobie nie przypomni. A biorą się do ciebie tak ostrożnie i łagodnie z obawy, że szok, wstrząs mózgu czy inny uraz uszkodzą albo zatrą do reszty to, co może wiesz, chociaż sobie tego nie przypominasz. Poza tym nasi ludzie są skłóceni. Chodzi o właściwą metodę badań… To zresztą wyszło ci jak dotychczas na zdrowie.
— Chyba już wiem, gdzie jestem w tej historii… ale dlaczego następne zwiady nie dały żadnych rezultatów?
— Kto ci to mówił?
— Mój pierwszy gość. Ten neurolog.
— Co powiedział konkretnie?
— Że zwiadowcy wprawdzie wrócili, ale urządzono dla nich teatr. Tak się wyraził.
— To nieprawda. O ile wiem, były trzy kolejne zwiady. Dwa teleferyczne, przy czym wszystkie zdalniki uległy zniszczeniu. Mojego już nie używano, tylko konwencjonalnych. Miały co prawda specjalne rakietki, żeby wystrzelić pobrane próbki gruntu na statek, ale nic z tego nie wyszło.
— Kto je zniszczył?
— Nie wiadomo, bo łączność rwała się bardzo szybko. Już kiedy lądowały, teren w promieniu kilku mil okrywał rodzaj mgły czy chmury, nieprzenikliwej dla radarów.
— To dla mnie nowość. A trzeci zwiadowca?
— Był na miejscu, wylądował i wrócił. W pełnej amnezji. Ocknął się dopiero na pokładzie. Tak słyszałem. Czy to prawda, nie jestem całkiem pewny. Nie widziałem go. Im ciemniejsza staje się sytuacja, tym bardziej zwiększają tajność. Nie wiem przez to, czy też przywiózł ten pył. Przypuszczam, że badają biedaka, ale raczej bez skutku, skoro wciąż tak troszczą się o ciebie.
— Co mam robić?
— W moich oczach rzecz wygląda kiepsko, ale nie beznadziejnie. Selenocyty sparaliżują w raczej krótkim czasie ostatki księ/ycowych zbrojeń. Działają metodą krótkich zwarć. W pierwszej kolejności niszczą to, co im zagraża. Projekt księżycowy został już wprawdzie po cichu spisany na straty, ale nie w tym rzecz. Mamy tu kilku pierwszorzędnych informatyków, którzy uważają, że Księżyc zaczyna się interesować Ziemią. Hasło brzmi: „selenosfera wkroczy w biosferę”.
— Jednak inwazja?
— Nie. Zdania są podzielone, ale raczej nie. Nic w jakimkolwiek tradycyjnym pojęciu. Posłało się wiele różnych dżinnów, w porządnie zamkniętych flaszkach, wyrwały się z nich, zaczęły się ze sobą zmagać, aż jako uboczny efekt powstały martwe, pełne wigoru mikroorganizmy. Nie wygląda to na szykowaną inwazję. Raczej na pandemię.
— Nie pojmuję różnicy?
— Tylko obrazowo mogę to przedstawić. Selenosfera zachowuje się wobec wszelkich intruzów jak system immunologiczny wobec obcych ciał. Antygenów. Jeśli nawet nie całkiem tak jest, brak nam innych pojęć, żeby to zrozumieć. Dwaj zwiadowcy, którzy byli tam po tobie, dysponowali najnowszym typem uzbrojenia. Nie znam szczegółów, ale to nie była ani broń konwencjonalna, ani nuklearna. Agencja utrzymuje w tajności, co zaszło na Księżycu, ale chmury pyłowe były tak wielkie, że dały się dostrzec i fotografować we wielu obserwatoriach astronomicznych. Co więcej — po opadnięciu tych chmur teren uległ zmianom. Powstały tam wyrwy, rodzaj kraterów, w niczym nie przypominających typowych kraterów Księżyca. Tego Agencja nie mogła oczywiście zataić, więc milczy. Sztab zaczai się dopiero wtedy brać za głowę. Dopiero wtedy uznali za możliwe, że im gwałtowniejszych środków użyje się dla zwiadu, tym gwałtowniejsza może być kontrofensywa.
— A więc jednak?
— Nie, nie „jednak”, bo to nie jest przeciwnik czy wróg, tylko rodzaj gigantycznego mrowiska. Doszły mnie przypuszczenia tak dziwaczne, że nie chcę ich powtarzać. Już musimy kończyć. Siedź, gdzie siedzisz. Dopóki nie stracą ostatka rozumu, nic ci nie zrobią. Wyjeżdżam teraz na trzy dni, w sobotę o tej samej porze odezwę się, jeśli będę mógł. Bywaj zdrów, dzielny misjonarzu.
— Do usłyszenia — powiedziałem, ale nie byłem pewny, czy doszły go moje słowa, bo zapadła martwa cisza. Wyjąłem z ucha tę lśniącą oliwkę i po namyśle schowałem ją w bombonierce z pomadkami, zawinąwszy jak cukierek w staniol. Miałem sporo czasu i materiału do rozmyślań, lecz nic więcej. Przed zaśnięciem odsłoniłem okno. Ćmy odleciały już, zwabione pewno blaskiem bijącym z okien innych pawilonów w ogrodzie. Księżyc płynął przez białawe, pierzaste chmurki. A tośmy się urządzili, rzekłem sobie w duchu, naciągając kołdrę na głowę.
Nazajutrz Gramer zapukał do mnie, kiedy leżałem jeszcze w łóżku. Powiedział mi, że Padderhorn połknął wczoraj widelec. Już parę razy łykał sztućce w samobójczym celu. Bardzo go pilnują, przed tygodniem połknął łyżkę do butów. Zrobiono mu ezofagoskopię — łyżkę dostał półmetrową, ale ściągnął komuś ten widelec w jadalni.
— Czy chodzi tylko o zastawę stołową? — spytałem w miarę uprzejmie. Gramer westchnął ciężko, dopiął sobie piżamę i usiadł przy mnie na fotelu.
— Nie, nie tylko… rzekł dziwnie słabym głosem. — Nie jest dobrze, Jonatanie.
— Jak komu, Adelajdo — odparłem — ja w każdym razie nie zamierzam niczego łykać.
— Jest naprawdę niedobrze — powtórzył Gramer. Splótł ręce na brzuchu i młynkował palcami. — Boję się o ciebie, Jonatanie.
Читать дальше