— Spokojna głowa — odparłem, poprawiając sobie poduszkę i podkładając pod plecy Jasiek. — Jestem pod murowaną opieką. Słyszałeś może o nekrocytach?
Tak go zaskoczyłem, że zamarł z wpółotwartymi ustami, a jego twarz bez szczególnego wysiłku przybrała ów głupkowaty wyraz, z jakim obnosił się jako milioner nienasycony w marzeniach.
— Widzę, że słyszałeś. I o selenosferze pewno też? Co? A może nie zdobyłeś rangi takiego wtajemniczenia? A o marnym losie tak zwanej kollaptycznej broni, z ostatnich zwiadów, wiesz coś może? I o tych chmurach na Marę Ignium? Nie, tego już na pewno ci nie powiedzieli.
Siedział i patrzał na mnie rybimi oczami, trochę sapiąc.
— Bądź łaskaw podać mi tę bombonierkę z biurka, Adelajdo — zaproponowałem z uśmiechem. — Lubię przed śniadaniem zjeść coś słodkiego…
Ponieważ nie ruszał się, wylazłem z łóżka po czekoladki i wróciwszy pod kołdrę, podsunąłem mu pudełko, ale tak, że kciukiem przykryłem róg.
— Proszę cię…
— Skąd ty to wiesz? — ozwał się na koniec ochryple. — Kto… przecież…
— Niepotrzebnie się denerwujesz — rzekłem trochę niewyraźnie, bo marcepan przykleił mi się do podniebienia. — Co wiem, to wiem. I nie tylko o moich przygodach na Księżycu, ale i o przykrościach kolegów.
Zatkało go znów. Rozglądał się po pokoju, jakby był w nim pierwszy raz w życiu.
— Radiostacje, przekaźniki, tajne przewody, anteny i modulatory, co? — spytałem. — Nie ma tu nic, tylko woda cieknie trochę z tuszu. Widać uszczelka się popsuła. Czemu się dziwisz? Czy doprawdy nie wiesz, że o n e znajdują się we m n i e?
Milczał zbaraniały. Potarł sobie spocony nos. Wziął się za płatek ucha. Te objawy desperacji śledziłem z jawnym współczuciem.
— Może zaśpiewamy coś na dwa głosy? — podsunąłem mu. Czekoladki były rzeczywiście smaczne, ale musiałem się pilnować, żeby ich nie zostało zbyt mało. Oblizawszy usta, popatrzyłem na Gramera.
— No rusz się, powiedz coś, bo mnie martwisz. Bałeś się o mnie, a teraz ja boję się o ciebie. Myślisz, że będziesz miał przykrości? Jeżeli zachowasz się przyzwoicie, mogę ci służyć protekcją, wiesz, gdzie.
Blefowałem. Ale właściwie dlaczego nie miałem blefować? Już to, że tych kilka słów tak kompletnie zbiło go z pantałyku, świadczyło o bezradności jego mocodawców, kimkolwiek byli.
— Obiecuję ci, że nie będę wymieniał żadnych nazwisk ani instytucji, bo nie chcę wprawić cię w dodatkowe kłopoty.
— Tichy… — stęknął wreszcie — dlaboga — nie. To nie może być. One wcale tak nie działają.
— A czyż ja mówiłem, jak? Miałem sen, z natury rzeczy jestem zresztą jasnowidzem.
Gramer nagle się zdecydował. Przyłożył palec do ust i prędko wyszedł. Przekonany, że wróci, schowałem bombonierkę pod koszulami w szafie i zdążyłem wziąć tusz oraz ogolić się, nim lekko zapukał. Zmienił szlafrok na swój biały garnitur, w ręku miał spore zawiniątko, okręcone kąpielowym ręcznikiem. Zaciągnął portiery na firankach i nuż wymotywać z tłumoka aparaciki, które poustawiał czarnymi tulejkami w stronę wszystkich ścian. Zwisający z czarnego pudełka kabelek włączył do kontaktu, coś tam jeszcze robił, sapiąc, bo gruby naprawdę był porządnie, brzuch zupełnie autentyczny, miał chyba pod sześćdziesiątkę, odstające uszy o ogromnych małżowinach, klęcząc porał się ze swoją elektroniką, wreszcie wyprostował się na kolanach, z przekrwioną twarzą.
— No to pogadajmy — westchnął — jak już, to już…
— O czym? — zdziwiłem się, wciągając przez głowę moją najładniejszą koszulę z niesłychanie praktycznym, ciemnoniebieskim kołnierzykiem. — To ty mów, jeśli cię tak sparło. Mów mi o tych lękach, które przeżywasz w związku z moim losem. O tym facecie, co cię zapewniał, że jestem tu lepiej zakorkowany niż mucha w butelce. Zresztą mów, co chcesz, wyspowiadaj mi się, pofolguj sobie. Zobaczysz, jak ci to ulży.
I nagle, ni stąd ni z owad, jak pokerzysta, który przebija pulę, nie mając nic w kartach, rzuciłem:
— Z którego jesteś wydziału — z czwórki?
— Nie, z jedyn… Urwał.
— Co wiesz o mnie?
— Już dość tego — usiadłem na krześle tak, że miałem oparcie przed sobą. — Nie przypuszczasz chyba, że powiem ci coś za nic?
— Co chcesz, żebym powiedział?
— Możemy zacząć od Shapiry — rzekłem pogodnie.
— On jest z LA. To fakt.
— Ale nie jest tylko neurologiem?
— Nie. To znaczy jest, ale ma i drugi fach.
— Mów dalej.
— Co wiesz o nekrosferze?
— A co ty wiesz?
Sprawa zaczęła się robić niejasna. Być może przesoliłem.
Jeżeli był agentem wywiadu, wszystko jedno jakiego, nie mógł zbyt wiele wiedzieć. Wybitnym ekspertom nie zleca się na ogół takiej roli. Ale sprawa była wyjątkowa, więc mogłem się mylić.
— Dosyć ciuciubabki — powiedział Gramer. Był zdesperowany. Biały surdut przepocił mu się pod pachami na wylot.
— Siądź lepiej koło mnie — mruknął, opuszczając się na dywanik. Usiedliśmy więc jak dla wypalenia fajki pokoju, w środku kręgu utworzonego przez te jego aparaciki i druty.
Nim otworzył usta, rozległ się nad nami warkot motoru i wielki cień przepłynął po ogrodzie, za oknami. Gramerowi rozszerzyły się oczy. Łoskot osłabł i po chwili wrócił. Tuż nad drzewami zawisł helikopter, mieląc powietrze śmigłem. Huknęło dwa razy, jakby ktoś odkorkowywał butelki gigantycznych rozmiarów. Helikopter szybował tak nisko, że widziałem ludzi w kabinie. Jeden uchylił drzwiczki i strzelił jeszcze raz ze skierowanej w dół rakietnicy. Gramera poderwało. Nie sądziłem, że mógł tak szybko się poruszać. Wypadł z pokoju, gnając co sił, z zadartą głową. Ze śmigłowca wypadło coś błyszczącego i zniknęło w trawie. Maszyna przy wzmożonym ryku motorów wzbiła się w górę i odleciała. Klęcząc, Gramer grzebał w wysokiej trawie, otwarł pojemnik, nie większy od piłki nożnej, wyjął coś z niego i wciąż na kolanach, schylony, rozrywał sporą kopertę. Dostał wiadomość nie byle jaką, bo papier trząsł mu się w rękach. Spojrzał potem w moją stronę. Był blady i odmieniony. Jeszcze raz podniósł papier do oczu, wstając z klęczek. Zmiął go w garści, schował w zanadrzu i bez pośpiechu, nie zadając sobie fatygi, by wejść na ścieżkę, wracał na przełaj, przez gazony. Wszedł i bez słowa kopnął największy z przeciwpodsłucho-wych aparatów, aż coś w nim trzasło i ze szczelin metalowej kasety buchnął sinawy dymek krótkiego zwarcia. Siedziałem wciąż na podłodze, a Gramer rozdeptywał swe bezcenne urządzenia, rwał kable, jakby naprawdę zwariował. Na koniec, zasapany, usiadł na fotelu, zdjąwszy przedtem surdut, żeby go rozwiesić na moim krześle. Wtedy, jakby mnie dopiero zauważył, spojrzał mi w oczy i głośno stęknął.
— To tylko tak, z irytacji — wyjaśnił nie całkiem zrozumiale.
— Pójdę pewno na rentę. Twoja kariera też już się skończyła. Zapomnij o Księżycu. Shapirze możesz posłać widokówkę. Ewentualnie na adres Agencji. Oni jeszcze jakiś czas będą sobie urzędować z bezwładu.
Nic nie mówiłem, bo podejrzewałem jakieś nowe zagranie. Gramer wyjął z kieszeni wielką kraciastą chustkę, otarł spocone czoło i popatrzał na mnie ni to ze współczuciem, ni to z żalem.
— Zaczęło się dwie godziny temu i leci jak wszyscy diabli, wszędzie naraz. Człowieku, możesz to sobie wyobrazić? Jesteśmy spacyfikowani na amen! Tu i za oceanem, od bieguna do bieguna i na powrót! Globalne straty koło dziewięciuset bilionów! Wliczając kosmos, bo satelity pierwsze wysiadły. Co się tak gapisz? — dorzucił poirytowanym głosem. — Nie domyślasz się? Dostałem list od wuja Sama…
Читать дальше