Wiaczesław Rybakow - Trudno stać się Bogiem
Здесь есть возможность читать онлайн «Wiaczesław Rybakow - Trudno stać się Bogiem» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Город: Poznań, Год выпуска: 2001, Издательство: Rebis, Жанр: Фантастика и фэнтези, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.
- Название:Trudno stać się Bogiem
- Автор:
- Издательство:Rebis
- Жанр:
- Год:2001
- Город:Poznań
- ISBN:нет данных
- Рейтинг книги:3 / 5. Голосов: 1
-
Избранное:Добавить в избранное
- Отзывы:
-
Ваша оценка:
- 60
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
Trudno stać się Bogiem: краткое содержание, описание и аннотация
Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Trudno stać się Bogiem»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.
Trudno stać się Bogiem — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком
Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Trudno stać się Bogiem», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.
Интервал:
Закладка:
Od razu stało się jasne, że te niemal z całego miasta wybrane utalentowane dzieciaki już tutaj przygotowywane są do życia i pracy tam. Młodzież z zapałem dyskutowała o ciekłych kryształach, o pokonaniu bariery dźwięku, o tym, że miłość wyrachowana to nie miłość, i nie rozumiała jeszcze, że kraj, w którym się urodziła, sprzedał ją, sprzedał już od pieluch, i to za bezcen. Takie dzieci takiemu krajowi za cholerę nie są potrzebne, więc pchnął je pierwszemu lepszemu hurtownikowi za cenę innych surowców naturalnych. Malanow nigdy nie miał nic przeciwko hebrajskiemu w szczególności, ani ogólnie, przeciwko ludziom pragnącym tam wyjechać; ale straszne przeczucie — że za pięć, dziesięć lat nie zostanie tu nikt prócz zrozpaczonych mało obrotnych pracusiów z czerwonymi sztandarami i spasionych szczękowych mercojadów i volvodziei; pozostali albo wymrą, albo zwieją — ogarnęło go z taką siłą, że przez kilka dni chciało mu się ni to płakać, ni to strzelać.
Najczęściej chyba plotkowali o tym, kto i jak przyssał się do jakichś grantów i funduszy; góra instytutowej administracji trzymała te tajemnice pod siedmioma zamkami, przez co jeszcze intensywniej cyrkulowały wersje i domysły. Tu, rzecz jasna, też funkcjonowało ogólne prawo: kto sprzeda ohydniejszą wersję, temu wierzą. Ale tak to wyglądało: często przy sąsiednich biurkach siedzieli ludzie w tym samym wieku, z tym samym doktoratem — ale jeden teraz dostawał sto siedemdziesiąt tysięcy, a drugi osiemset. Otrzymujący osiemset przejawiali szaloną aktywność: biegali jak oparzeni w te i na — zad, wykładali i nie sprzątali tygodniami, a czasem nawet nie otwierali jakichś zagranicznych listów do siebie; ci, co dostawali sto siedemdziesiąt, pili herbatę i integrowali się.
Mózgi zarastały pierzem.
Czasem, gdy nikt nie widział, Malanow wyjmował z szuflad swoje papiery — ale nie te z czymś genialnym, tylko po prostu nie dokończone planowe bazgroły, które jeszcze pięć lat temu wydawały się nudną rutyną i nagle stały się w jakiś niejasny sposób szczytem marzeń. Dopisywał jedną, dwie cyferki, ale natychmiast uświadamiał sobie: pora do domu, inaczej, gdy minie godzina szczytu, autobusy-trolejbusy przestaną jeździć i do północy nie dojedziesz na miejsce.
Chowając papierki z powrotem, czuł, że nigdy… już nigdy… Co nigdy? Nawet nie próbował sprecyzować. Wszystko nigdy.
Instytut tonął i jak to z tonącymi bywa, miotał się, puszczał bańki nosem. Ni z tego, ni z owego nad głównym wejściem, na wielkoksiążęcych drzwiach wychodzących na dumne wybrzeże, niegdyś Angielskie, później Czerwonej Floty, a teraz pewnie znowu Angielskie, pojawił się, zasłaniając nazwę instytutu, szyld „Selton”. Firma, która, jak od razu zaczęli kpić ogłupiali astronomowie, bajeruje nie łatwo, lecz bardzo łatwo. Zresztą dyrektor natychmiast ogłosił na uczciwie zwołanym po kilku dniach zebraniu, że tylko dzięki wynajęciu lokali administracja może wypłacać pracownikom pobory, bez tego — koniec; państwowe dofinansowanie pokrywa w tym roku dwadzieścia osiem procent zapotrzebowania i nie starcza nawet pieniędzy, aby instytut zapłacił kasie miejskiej za dzierżawy budynku.
Przez jakiś czas przez mercedesy i volva nie dało się przepchnąć do drzwi. Po korytarzach, z obliczami wyraźnie różniącymi się od wesołych podstarzałych dzieci ze stopniami naukowymi, godnie, ale bez krzątaniny, nigdy się nie uśmiechając, chodzili ludzie twardzi i rzeczowi, wszyscy przed trzydziestką. Na korytarzach, które od razu upodobniły się do mrocznego i zagadkowego jak brazylijska selwa komunalnego mieszkania, nie wiadomo jak pojawiały się importowane pudła z najprzeróżniejszą elektroniką, aparaturą biurową, diabli wiedzą z czym jeszcze; od czasu od czasu pojawiały się słuchy, że część z tych drogocennych dla każdego uczonego rzeczy pójdzie do instytutu, ale skrzynki, postawszy tydzień lub dwa, znikały nie rozpakowane. Następnego dnia na ich miejscu pojawiały się inne.
Potem dla tych innych zaczęło brakować miejsca; zaczęły pojawiać się i w gabinetach roboczych, i w muzealnym gabinecie wielkiego Wasilija Strawę, założyciela obserwatorium w Pułkowie. Pudła te wypychały z gabinetów przestarzały, ale jedyny, a więc niezbędny sprzęt, jak na przykład słynne mahoniowe biurko, olbrzymie jak kort, z antykwarycznymi przyborami biurowymi. Uważano, że właśnie przy tym biurku pracował wielki przed wyjazdem do Pułkowa.
Wierni akademickim tradycjom uczniowie uratowali te biurko wraz z resztą zarówno podczas rewolucji, jak i blokady Leningradu — ale w końcu trafiło ono pod koła postępu.
Właściwie nie pod, lecz na. Nie wiadomo, dokąd je te koła zawiozły; Malanow nie usłyszał najmniejszej wiarygodnej wersji. Ale w końcu to był detal — generalnie rzecz biorąc, było jasne, że instytut stał się przeładunkową bazą czegoś intensywnie rozkradanego. Trwało to niedługo.
Kiedyś w nocy nie rozpakowane pudła wyparowały kolejny raz, a następnego dnia wyparowały także kotłujące się przed wejściem mercedesy. Dzierżawa padła, pozostał tylko szybko płowiejący szyld. Nikomu nie chciało się go zerwać… Ostatni bąbel nazywał się „Walka z niebezpieczeństwem komet i asteroidów”.
Ludzie podzielili się co do tego, jaki Soros-Szmoros rzucił kilkadziesiąt milionów dolarów na to wariactwo, albo jaka mafia prała w ten sposób swoje krewne — czy też krwawe — pieniądze. Z całą pewnością udało się wyjaśnić tylko to, że w międzynarodowym programie dotyczącym opracowania metodyki przewidywania i zapobiegania upadku komet i asteroidów uczestniczy nie tylko Rosja, tak więc błysnęły zagraniczne delegacje na koszt stron zapraszających… Nie udało się też wyjaśnić — choć krążyły niezliczone wersje — kto wyczaił tę fuchę i na dodatek potrafił szczęśliwie się do niej przyssać. Podnieceni pracownicy zaczęli z rechotem wymyślać i nawet trochę inscenizować, jak zacznie się walka z asteroidami, gdyby rzeczywiście miały one zamiar taranować Ziemię. „Wiceprzewodniczący do spraw administracyjno-gospodarczych w pelerynie z wzorem w skorpiony wylezie na górę Synaj i powie…” „Nie na Synaj, lecz na Sumrę!”
„Właśnie! I prosto z Szambały jak nie ryknie: Władzą daną mi przez spółki z nader ograniczoną odpowiedzialnością, rozkazuję ci, żelazoniklowa paskudo: przepadnij!” „A ja mogę tańczyć obok z bębnem!” „Po co z bębnem? Zatańcz z Eweliną Markowną, i to już! Dźwięczy lepiej niż jakikolwiek bęben…”
Za wcześnie się podniecili. Następnego dnia okazało się, że w pracach w ramach programu uczestniczy niecały instytut. Nawet bardzo niecały. Tylko siedmioro osób (według niej których danych — ośmioro). Tyle że ta siódemka — ósemka mogła się uważać za zabezpieczonych na jakieś pięć lat. Pozostałym kolejny raz po trzymiesięcznej przerwie ciśnięto miesięczne uposażenie i pogoniono ich na bezterminowy bezpłatny…
2. …wtedy, gdy Irki żart: „Wkrótce wypłata wystarczy tylko na dojazd do instytutu i z powrotem” brzmiał jednak jak żart. Ale dosłownie po kilku latach dorabianie stało się zarobkiem, a zarobek wspomnieniem. Oczywiście znakomita znajomość naukowo-technicznego angielskiego nie jest gwarancją tego, że możesz produkować jeden artystyczny przekład za drugim, więc z początku prosili o przekłady dosłowne, ale Boże ty mój, co to były za przekłady!
Sądząc po wydaniach zapełniających półki, świeżo upieczone wydawnictwa bez wahania puszczały do druku właśnie podobne do tych przekładów teksty. Dlatego wkrótce rodzinna firma Malanowów przestała obawiać się, że „nie da rady”. Zasłynęła nawet w kręgach wydawniczych nadzwyczaj rzadkimi w naszych czasach cechami — punktualnością i uczciwością, a także gotowością pracy niemal za darmo, po cenach dumpingowych.
Читать дальшеИнтервал:
Закладка:
Похожие книги на «Trudno stać się Bogiem»
Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Trudno stać się Bogiem» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.
Обсуждение, отзывы о книге «Trudno stać się Bogiem» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.