— Rozumiem wasze wahania — odparł Morgan (czy na pewno?, zastanowił się). — Zrobimy, rzecz jasna, co w naszej mocy, aby zminimalizować wszelkie niedogodności. Maszyneria zostanie zamontowana we wnętrzu góry. Na zewnątrz będzie widać tylko sam wyciąg, a i to jedynie z bliska. Sylwetka góry praktycznie wcale się nie zmieni. Nawet słynny cień, który dopiero co podziwiałem, pozostanie nie tknięty.
Mahanayake Thero obrócił się do sekretarza, jakby szukając potwierdzenia tych słów. Czcigodny Parakarma spojrzał wprost na Morgana.
— A hałas?
Cholera, pomyślał Morgan, to najsłabszy punkt. Ładunki będą wystrzeliwane z góry z szybkością wieluset kilometrów na godzinę. Im większy pęd nada im się na Ziemi, tym mniejsze naprężenia powstaną w całej zawieszonej strukturze. Oczywiście, pasażerowie będą poddawani przeciążeniu równemu góra połowie G, ale i tak będzie to szybkość bliska barierze dźwięku.
— Będzie trochę hałasu spowodowanego tarciem powietrza — przyznał inżynier — ale o wiele mniej niż w pobliżu ruchliwego lotniska.
— To bardzo pocieszające — mruknął Mahanayake Thero. Morgan był przekonany, że mnich powiedział to z sarkazmem, chociaż w jego głosie nie zabrzmiał ani cień ironii. Kapłan albo potrafił zachować olimpijski zgoła spokój, albo sprawdzał granice wytrzymałości gościa. Młodszy mnich jednak nie krył rozdrażnienia.
— Od lat składamy protesty wobec zgiełku czynionego przez wracające na Ziemię statki kosmiczne. Zakłócają nasz spokój. A teraz pan chce zbudować nam generator fal uderzeniowych tuż… za kuchennymi drzwiami.
— Na tej wysokości nie ma mowy o przekraczaniu bariery dźwięku — odparł zdecydowanie Morgan. — Poza tym struktura wieży zaabsorbuje większość energii i stłumi odgłosy. W rzeczy samej — dodał, znajdując wreszcie jakiś solidny punkt oparcia — na dłuższą metę wyeliminujemy gromy towarzyszące przekraczaniu bariery dźwięku przez rakiety. Góra stanie się cichszym miejscem.
— Rozumiem. Zamiast huku od czasu do czasu, będziemy tu mieli nieustanny łomot.
Nie, z tym typem nijak się nie dogadam, pomyślał Morgan. A sądziłem, że to Mahanayake Thero będzie stwarzał najwięcej trudności…
A może… Czasem dobrze jest w takiej sytuacji zmienić nagle temat rozmowy na możliwie odległy.
— Czy nasze działania nie mają jednak ze sobą wiele wspólnego? — spytał, wkraczając nieśmiało na poletko teologii. — Możemy mieć odmienne cele, ale dążymy w zasadzie ku temu samemu. Moją nadzieją jest jedynie stworzyć przedłużenie waszych schodów do nieba. Jeśli wolno mi powiedzieć, zamierzam zbudować schody do niebios.
Czcigodnego Parakarmę zatkało na taką zuchwałość. Zanim przyszedł do siebie, głos zabrał jego przełożony.
— Interesująca koncepcja, ale nasi filozofowie nie wyrażają wiary w żadne niebiosa. Zbawienie można uzyskać tylko w tym świecie. Czasem dziwi mnie, jak bardzo boicie się go opuścić. Czy zna pan opowieść o Wieży Babel?
— Niespecjalnie.
— Proponuję, by zajrzał pan do starej Biblii chrześcijan, Genesis, 11. To też był taki projekt inżynierski, który miał sięgnąć niebios. Spełzł na niczym, a to za sprawą problemów z porozumieniem.
— Zapewne czeka nas wiele problemów, ale nie sądzę, aby akurat takie. Spojrzawszy jednak na czcigodnego Parakarmę, Morgan zwątpił w wypowiedziane dopiero co słowa. Najpierw trzeba było znaleźć sposób porozumienia między dwoma istotami bardziej odmiennymi, niż homo sapiens a Gwiezdny Szybowiec. Mówili wprawdzie tym samym językiem, ale o zupełnie różnych sprawach.
— Czy mogę spytać — odezwał się niezmiennie uprzejmy Mahanayake — jaki wynik przyniosły pana rozmowy z urzędnikami od parków i lasów?
— Są ze wszech miar skłonni do współpracy.
— To mnie nie dziwi. Cierpią na wieczne niedoinwestowanie i mają nadzieję, że to wzmocni ich budżet. Kolejka linowa jest dla nich maszynką do robienia pieniędzy, zatem po takim przedsięwzięciu oczekują zapewne o wiele więcej.
— I nie zawiodą się. Przyjęli do wiadomości, że nie stworzy to żadnego zagrożenia dla środowiska naturalnego.
— A przypuśćmy, że cała rzecz runie? Morgan spojrzał czcigodnemu prosto w oczy.
— Nie runie — powiedział jak ktoś całkowicie pewny swoich racji. Jak ktoś, kto śpią) tęczowym mostem dwa kontynenty.
Wiedział jednak, że nigdy nie osiągnie całkowitej pewności w tej materii. Parakarma też musiał to wiedzieć. Dwieście dwa lata wcześniej, siódmego listopada 1940 roku, inżynierowie dostali lekcję, której nie wolno im nigdy zapomnieć.
Morgana nawiedzały czasem upiorne myśli i to właśnie była jedna z nich. Już od dłuższego czasu komputery w siedzibie Terran Construction usiłowały poddać te zmory skutecznym egzorcyzmom.
Jednak żaden, nawet najsprawniejszy komputer świata, nie mógł nigdy ostrzec przed tym, co jeszcze nie było znane. Przed upiorami, które dopiero miały się narodzić.
Mimo blasku słońca i wspaniałych widoków roztaczających się wokół szosy, Morgan usnął i obudził się dopiero gdy samochód dotarł na równiny. Nie obudziły go dziesiątki ostrych zakrętów, ocknął się, gdy wóz zahamował z piskiem hamulców i Morgan szarpnął się w pasach bezpieczeństwa.
Przez chwilę niezbyt wiedział, gdzie się znajduje. Gotów był sądzić, że sen trwa dalej. Podmuch wpadającego przez uchylone okno wiatru niósł tyle ciepła i wilgoci, że mógł z powodzeniem zastąpić węgle tureckiej łaźni. Niemniej samochód stał pośrodku czegoś, co wyglądało na gęstą śnieżną zadymkę.
Morgan zamrugał, przetarł oczy i znów je otworzył. Po raz pierwszy w życiu widział śnieg o barwie złota…
Nad szosą unosiła się zwarta chmura motyli kierujących się w ramach migracji gdzieś na wschód. Kilka przykleiło się do przedniej szyby. Klnąc w miejscowym języku (ubogim raczej w podobne zwroty) szofer wysiadł i wytarł szkło. Zanim skończył, rój zaczął rzednąć, aż nad drogą zostało tylko kilka gromadek maruderów.
— Zna pan tę legendę? — spytał szofer, obracając się ku pasażerowi.
— Nie — mruknął Morgan. Nie interesowały go żadne legendy, przede wszystkim chciał się jeszcze trochę zdrzemnąć.
— Złote motyle to dusze wojowników Kalidasy. Ta armia, którą wygubił pod Yakkagalą. Morgan wymamrotał coś bez entuzjazmu. Miał nadzieję, że szofer zrozumie, że ma się zamknąć. Była to płonna nadzieja.
— Co roku o tej porze kierują się ku Świętej Górze i umierają wszystkie na jej stokach. Czasem można je znaleźć w połowie szlaku kolejki, ale wyżej już nie dają rady. Vihara ma szczęście.
— Vihara?
— Świątynia. Gdyby do niej dotarły, oznaczałoby to ostateczne zwycięstwo Kaidasy, a bhikku, czyli mnisi, musieliby się wynieść. Tak głosi przepowiednia wyryta na kamieniu przechowywanym w muzeum w Ranapurze. Mogę go panu pokazać.
— Może innym razem — warknął Morgan i rozparł się ponownie na siedzeniu. Jednak długo nie mógł przysnąć, tak dręczyło go wyobrażenie przywołane słowami kierowcy.
Jeszcze nie raz w nadchodzących miesiącach miał wspominać w ciężkich chwilach, w momentach przebudzeń w środku nocy tę wizję złotej zadymki. Obraz milionów skazanych na zagładę motyli wytężających wszystkie siły w próżnym wysiłku dostania się na szczyt góry. Obraz symboliczny.
Nawet teraz, na samym początku walki, nie był to symbol zbyt uspokajający.
19. Nad brzegami jeziora Saladin
Читать дальше