Byli też tacy, którzy proponowali podjęcie pościgu za Szybowcem, który unosił z Systemu Słonecznego nie tylko gigantyczną ilość informacji, ale także dzieła wysoce zaawansowanej techniki. Wprawdzie nie istniał akurat żaden statek, który mógłby najpierw doścignąć sondę, a potem, po rozwinięciu tak olbrzymiej szybkości, wrócić jeszcze na Ziemię. Niemniej budowa takiej jednostki była możliwa.
Rozsądek jednak przeważył. Nawet automatyczna sonda mogła posiadać jakieś urządzenia obronne, włączając w to zdolność do autodestrukcji. Większość wszakże uczestników dyskusji przekonywała, że przecież twórcy próbnika mieszkają „ledwie” pięćdziesiąt dwa lata świetlne od nas. Przez te tysiące lat, jakie minęły od wystrzelenia statku, musieli w niewyobrażalnym dla nas stopniu rozwinąć technikę kosmiczną. Jeśli ludzkość ich sprowokuje, mogą poczuć się zobowiązani do złożenia nam niekoniecznie przyjaznej wizyty, i to już za kilkaset lat.
Niezależnie od owych sporów, Szybowiec znacznie przyspieszył proces, który i tak zachodził już z wolna od paru setek lat. Zakończył wpływ miliardów wypowiedzianych przez wieki pobożnych słów, które tylko zaśmiecały umysły inteligentnych przecież ludzi.
Przypomniawszy sobie naprędce dotychczasowy przebieg rozmowy Morgan uznał, że właściwie nie wyszedł wcale na głupca. To raczej Mahanayake Thero ryzykował utratę przewagi, skoro ujawnił tożsamość czcigodnego Parakarmy. Wszakże to ostatnie nie było żadną tajemnicą, pewnie sam mnich przypuszczał, że Morgan z dawna wie, kim jest sekretarz.
Dwóch młodych akolitów ppjawiło się akurat w porę, by zatrzeć nieprzyjemny efekt. Jeden niósł tacę z miseczkami ryżu, owoców i cienkich placuszków, drugi dźwigał imbryk z nieodzowną w buddyjskich klasztorach herbatą. Wśród dań nic nie przypominało mięsa. Zmęczony zarwaną nocą, Morgan z chęcią zjadłby parę jajek, ale takie potrawy były tu zapewne zakazane. Nie, zakaz to zbytmocne słowo. Sarath powiedział, że tutejsza reguła niczego nie zakazuje, bowiem nie uznaje żadnych absolutów. Mnisi hołdowali raczej wyważonej stosownie tolerancji, niemniej odbieranie życia, nawet potencjalnego życia czającego się wewnątrz skorupyjajka, było czymś, czemu nijak nie przyznawali priorytetu.
Próbując zawartości poszczególnych miseczek, w większości przypadków kompletnie nieznanej, Morgan spojrzał ze zdumieniem na siedzącego w bezruchu Mahanayakego Thero. Mnich potrząsnął głową.
— My nie jadamy przed południem. Rano umysł funkcjonuje najlepiej i nie należy mącić koncentracji skupiając się na sprawach ciała. Zajmując się całkiem smakowicie przyrządzoną papayą, Morgan rozważał osobliwość takiej postawy. Dla niego pusty żołądek był raczej czynnikiem wadzącym myśleniu i uniemożliwiającym pełne wykorzystanie wyższych funkcji umysłu. Ciesząc się zawsze dobrym zdrowiem, nigdy nie czynił rozróżnienia miedzy stanem ciała a stanem ducha i nie widział żadnego powodu, by popadać w taki dualizm.
Morgan pałaszował egzotyczne śniadanie, tymczasem Mahanayake Thero przeprosił go na chwilę i zaczął z obłędną szybkością stukać coś na klawiaturze swojego komputera. Ekran był dobrze widoczny, zatem Morgan odwrócił z uprzejmości spojrzenie, wbijając oczy w głowę Buddy. Chyba jednak była prawdziwa, bowiem postument rzucał cień na ścianę… Chociaż… kolumienka mogła być z kamienia, zaś głowa tylko projekcją. To często spotykana sztuczka.
Podobnie jak w przypadku Mony Lisy, dzieło pozwalało domyślić się emocjonalnego zaangażowania twórcy jak i podziwu, który artysta czuł wobec portretowanej postaci. Tyle tylko, że Gioconda miała otwarte oczy i wpatrywała się w coś czy kogoś. Budda praktycznie nie miał oczu, tylko gładkie płaszczyzny wyrażające pustkę, w której można zatracić duszę lub odnaleźć cały wszechświat.
Na jego ustach igrał uśmieszek bardziej jeszcze dwuznaczny, niż ten znany zmalowidła Leonarda. Ale czy to był uśmiech, czy może tylko gra cieni? Wystarczyło spojrzeć pod innym kątem, a znikał zastąpiony nadludzkim spokojem, wywyższeniem wszelkiej rzeczy… Morgan nie mógł oderwać oczu od posążka i dopiero warkot drukarki przywołał go do rzeczywistości. O ile to była rzeczywistość…
— Pomyślałem, że może pan zapragnąć pamiątki — powiedział Mahanayake Thero.
Morgan przyjął arkusz i zauważył ze zdumieniem, że trzyma nie zwykły papier do drukarki, ale odbitkę archiwalnego dokumentu sporządzoną na grubej karcie z surowca, którego nie stosowano od wieków. Nie potrafił odczytać ani słowa prócz numeru w dolnym lewym rogu, poznawał jednak kwiatopodobny alfabet stosowany na Taprobane.
— Dziękuję — powiedział siląc się na ironię. — Cóż to jest? — Domyślał się, że musi to być jakiś akt prawny, te bowiem podobne byty wszędzie, niezależnie od czasu i języka. — Kopia ugody podpisanej miedzy królem Ravindrą a Mahą Sanghą datowana na dzień święta Vesak w roku 854 waszego kalendarza. Ustala na wieczność własność ziemi świątynnej. Nawet najeźdźcy uznawali prawną moc tego dokumentu.
— Zapewne Kaledończycy i Holendrzy. Iberowie mieli inne zdanie.
Jeśli Mahanayake Thero poczuł się zaskoczony przygotowaniem Morgana, to nawet powieka mu nie drgnęła.
— Oni prawie wcale nie zwracali uwagi na takie sprawy jak praworządność, szczególnie gdy rzecz tyczyła innych religii. Mam nadzieję, że nie jest pan wyznawcą ich filozofii.
Morgan zmusił się do uśmiechu.
— W żadnym przypadku — odparł, ale zaraz zastanowił się, jak właściwie wytyczyć tu sensowną granicę. Gdy na jednej szali stawały interesy wielkich instytucji, zwyczajowe poczucie moralności z reguły spychano na dalszy plan. A tą sprawą zajmą się już niebawem najlepsze prawnicze umysły Ziemi, tak ludzkie jak elektroniczne. Jeśli nie zdołają znaleźć stosownych rozwiązań, może dojść do nader niemiłej sytuacji, która jego, Morgana, wykreuje nie na bohatera, ale na łotra.
— Skoro już poruszył pan sprawę traktatu z roku 854, to niech mi będzie wolno przypomnieć, że odnosi się on wyłącznie do terenu w obrębie murów świątyni.
— Owszem. Jednakże świątynia zajmuje cały szczyt góry.
— Tereny wokół murów wam nie podlegają.
— Mamy takie same prawa, jak każdy właściciel posesji. W przypadku uciążliwego sąsiedztwa możemy się odwołać do sądu. Sprawa nie pojawia się po raz pierwszy.
— Wiem. Przedtem chodziło o kolejkę linową. Maha Thero uśmiechnął się blado.
— Widzę, że dobrze się pan przygotował. Owszem, byliśmy zdecydowanie przeciwni jej budowie i to z szeregu powodów, chociaż teraz muszę przyznać, że wiele jej zawdzięczamy. — Zamyślił się na chwilę. — Było trochę problemów, ale nauczyliśmy się nie przeszkadzać sobie wzajemnie. Zwykli turyści i ciekawscy poprzestają na odwiedzeniu platformy widokowej, tylko prawdziwi pielgrzymi wchodzą na szczyt i tych witamy niezmiennie serdecznie. — Zatem może da się osiągnąć zgodę. Kilkaset metrów nie zrobi różnicy. Możemy zostawić wierzchołek w spokoju i wyciąć nową półkę, podobnie jak zrobiono podczas budowy stacji kolejki linowej.
Zapadła cisza i Morgan poczuł się nieswojo. Nie miał złudzeń i spodziewał się, że obaj mnisi poznają szybko absurdalność tej propozycji, ale ponieważ rozmowa była dokumentowana, musiał rzecz wypowiedzieć.
— Ma pan osobliwe poczucie humoru, doktorze Morgan — odezwał się w końcu Mahanayake Thero. — A co stanie się wówczas z atmosferą panującą na tej górze, gdzie od trzech tysięcy łat szukamy samotności? Co z niej zostanie, gdy wzniesiecie to monstrualne urządzenie? Czy oczekuje pan, że lekką ręką machniemy na uczucia milionów wiernych pielgrzymujących do świętego miejsca, często kosztem zdrowia a nawet życia?
Читать дальше