— A mimo to — przerwał Theodosius — nasi właśni ludzie, potomkowie tych, którzy mieszkali na planecie przez wieki prawdopodobnie nie zaakceptowaliby lekarza-robota. I to mnie właśnie martwi. Wyraźnie widać przepaść kulturową, jaka ciągle istnieje między robotami a ludźmi. A miałem nadzieję, że po tych wszystkich latach przepaść ta już się zatarła. Oczywiście, istnieją pewne różnice między robotami i ludźmi, tym niemniej…
— Wydaje mi się, Wasza Eminencjo, że podświadomie kojarzymy się ludziom z kupą żelastwa. Gdyby o to spytać człowieka wprost, natychmiast zaprzeczyłby i co więcej, byłby przekonany, że mówi prawdę, ale niestety przyzwyczajenie jest zbyt silne. Jestem tego pewien. A co do lekarza-robota, to oczywiście moglibyśmy stosunkowo szybko wyszkolić jednego z nas. Myślę jednak, że nie byłoby to najlepsze rozwiązanie. Na Końcu Wszechświata zawsze mogliśmy zapewnić naszym ludziom życie w luksusie, ale jedynym powodem, dla którego tego nie zrobiliśmy, była obawa, że ktoś stwierdzi, iż staramy się nimi zawładnąć. A do tego nie wolno nam dopuścić. Oczywiście, byłoby znacznie prościej, gdybyśmy uczynili z nich zwierzątka domowe, opiekowali się nimi, chronili przed niebezpieczeństwami i zapewniali wszystko, czego potrzebują. Ale właśnie chodzi o to, że nie wolno nam tego robić. Nie powinniśmy starać się wpływać na nich w żaden sposób. Powinniśmy pozwalać im robić, co chcą, i chronić ich godność.
— Stoimy przed dylematem — powiedział smutno Theodosius. — Walczymy z sobą. Prześladuje nas nasz szacunek, nasza troska i cześć, jaką oddajemy ludziom. Dlatego właśnie nie możemy się od nich uwolnić. Oczywiście, nie ja i pan. My zostaliśmy przez nich stworzeni. Stoimy zbyt blisko nich. Ale niektóre roboty drugiej i trzeciej generacji, skonstruowane przez inne maszyny, mogłyby wyzbyć się tego przywiązania. Pocieszamy się, że jesteśmy jedynie pomocnikami ludzi. I chyba chcielibyśmy tak naprawdę myśleć, bo powtarzamy to dosyć często prawie bez zastanowienia. Gorzka prawda jest jednak taka, że jesteśmy jedynie produktem przedsiębiorczości człowieka.
— Wasza Eminencjo — powiedział uprzejmie Roberts. — Jest pan dla siebie zbyt surowy, jest pan zbyt surowy dla nas wszystkich. Być może jesteśmy jedynie produktem, ale tysiąc lat wysiłków zmierzających do samodoskonalenia z pewnością wyniosło nas powyżej poziomu zwykłego produktu. Przeszkadza nam jedynie to, że nasze przywiązanie do ludzkości wymaga zbyt dużo poświęceń. Lecz jeśli spojrzy się na to z drugiej strony, łatwo zauważyć fałszywość tego rozumowania. Przez całe wieki trudziliśmy się nad odkryciem uniwersalnej podstawy właściwej wszystkim, nie tylko robotom, ale każdemu rozumnemu istnieniu, każdej formie inteligencji. Eminencjo, spłaciliśmy już nasz dług. Zapracowaliśmy na prawo bycia sobą.
— Dlaczego w takim razie tak się przejmuję trojgiem ludzi? Czy przyjmuję postawę dziecka w stosunku do rodzica, surowego ojca, który przygląda mi się, gotów zganić, jeśli popełnię jakiś błąd?
— Każdy z nas, nie tylko pan, wyraźnie odczuwa kompleks niższości — odparł Roberts. — To jarzmo, które musimy dźwigać, robiąc przy tym jak najlepszą minę. Jeszcze parę tysięcy lat i przejdzie nam.
— To wszystko prawda — westchnął Theodosius. — Kiedy się zastanowić, czuję na sobie ciężar tylu win, że z trudem utrzymuję się na nogach. Czasami nawet, proszę mi wybaczyć Eminencjo, mam wrażenie, że zawiniliśmy, wymyślając Jego Świątobliwość. Często powtarzam sobie, że popełniliśmy okropne świętokradztwo, że przecież Jego Świątobliwość jest tylko jednym z nas i nie ma w sobie ani odrobiny świętości. To jeszcze jedna maszyna, wyjątkowo zmyślny robot, cybernetyczny cień, dzięki któremu możemy nadal się oszukiwać.
— Wasza Eminencjo! — krzyknął z przerażeniem Roberts. — Mam nadzieję, że nie ogłosił pan takich herezji w obecności innych osób. Jako stary przyjaciel, mogę zrozumieć pańskie poczucie winy, ale…
— Nikomu przedtem o tym nie wspominałem — przyznał się Theodosius. — Do tej pory zatrzymywałem to dla siebie. Tylko komuś takiemu jak pan, staremu przyjacielowi, mogłem się zwierzyć z moich trosk. I nawet teraz nie zaprzątałbym panu głowy tymi przemyśleniami, gdyby nie wydarzenia ostatnich dni. I to odnalezienie Nieba przez jednego ze Słuchaczy…
— Tak, to rzeczywiście przykra sprawa — odpowiedział Roberts. — Miało to zdecydowanie negatywny wpływ na naszych braci. Żywiłem nadzieję, że sprawa przycichnie i zostanie wkrótce zapomniana. Z tego co pamiętam, Słuchacz bliski był śmierci, która zakończyłaby całą błazenadę, i gdyby nie ten doktor…
Stan Mary poprawiał się z dnia na dzień. Gorączka spadała, a trudności z oddychaniem już dawno znikły. Jej oczy przestały być zamglone. Odzyskała przytomność i mogła już nawet siadać na łóżku.
Stała się stanowczą, opryskliwą i złośliwą starszą kobietą. Bez przerwy kłóciła się z Tennysonem, pokrzykiwała na pielęgniarkę i z całkowitym lekceważeniem ignorowała wydawane jej polecenia.
— To wszystko przez to cholerne Niebo — tłumaczył Ecuyer. — Dzięki niemu poczuła się lepsza od innych Słuchaczy, lepsza od wszystkich. Była jednym z naszych najlepszych pracowników. W ciągu tych wielu lat dostarczyła nam mnóstwa informacji. Żadna jednak nie była tak ważna jak Niebo. Oczywiście, niektóre z jej odkryć były bardzo interesujące, potencjalnie każda wiadomość może być źródłem wielkiego odkrycia, ale to, co zobaczyła ostatnio, miało dla nas ogromne znaczenie. Obawiam się jedynie, że będzie to oznaczało koniec jej pracy jako Słuchacza. Aby być dobrym Słuchaczem, trzeba wykazywać poświęcenie i posłuszeństwo. Zadania stawiane przed osobą na tym stanowisku muszą być wykonywane z oddaniem. Słuchacz musi umieć się podporządkować, zapomnieć o swojej osobowości i podchodzić do wszystkiego bez żadnych uprzedzeń. Szkoda, że klony Mary…
— Właśnie, wspomniał pan już wcześniej o klonach — wtrącił Tennyson. — Czy to znaczy, że udało wam się stworzyć kopię Mary?
— Tak — potwierdził Ecuyer. — Gdy widzimy, że jakiś Słuchacz działa nadzwyczaj sprawnie, przeprowadzamy klonowanie. To jedna z nowszych sztuczek. Laboratorium badawcze procesów biologicznych Watykanu wynalazło najbardziej zaawansowane techniki klonowania w całej galaktyce. Są łatwe w obsłudze i bezbłędne. Jak dotąd nie zdarzyła nam się ani jedna pomyłka. Dobrych Słuchaczy jest naprawdę trudno znaleźć. Nawet nie zdaje pan sobie sprawy, ile czasu zajmuje nam wyszukanie odpowiedniej osoby. A odpowiedni nie znaczy jeszcze wydajny. Nie możemy pozwolić sobie na utratę takiej osoby jak Mary i dlatego powielamy ją, by mieć większą ilość Słuchaczy jej pokroju. Posiadamy jej trzy klony, ale są one jeszcze dziećmi. Jednak nawet kiedy dorosną, nie mamy żadnych gwarancji, że któreś z nich odnajdzie Niebo, tak jak ona. Mimo to mamy nadzieję, że będą miały większe szansę, niż Słuchacze nie spokrewnieni z Mary. Pewnego dnia klony te staną się wspaniałymi Słuchaczami, ale czy odnajdą Niebo, tego nikt nie wie.
— W takim razie Mary jest jedyną nadzieją.
— Taka niestety jest prawda — odparł smutno Ecuyer. — I ona wie o tym bardzo dobrze. Dlatego właśnie nagle zrobiła się taka ważna.
— Czy można na to coś poradzić? W jakiś sposób sprowadzić ją na ziemię?
— Trzeba zwyczajnie zostawić ją w spokoju. Nie zwracać uwagi. Postępować pamiętając o zasadzie: „Daj jej palec, a chwyci całą rękę”.
Jill przyjęła propozycję spisania historii Watykanu.
Читать дальше