Clifford D. Simak
Projekt papież
Szeptacz zatrzymał Thomasa Deckera o pół godziny drogi od domu.
Decker — powiedział Szeptacz, a jego głos rozbrzmiewał w umyśle Deckera. — Decker, wreszcie cię dostanę. Tym razem będziesz mój.
Decker obrócił się na szlaku gry, którym podążał już od dłuższego czasu. Podniósł strzelbę przytrzymując ją z dala od ciała, gotów przy pierwszej oznace niebezpieczeństwa momentalnie przyłożyć ją do ramienia.
W polu widzenia nie działo się jednak nic niepokojącego. Gąszcz nieruchomych drzew i zarośli ograniczał szlak z obu stron. Wiał lekki wiatr, nie słychać było ptaków. Całkowity spokój. Wszystko wydawało się zamrożone w bezruchu, jakby utrwalone w ten sposób na wieki. Decker!
Słowo to zabrzmiało w jego mózgu. Z zewnątrz nie dochodził żaden dźwięk. Jedynym źródłem głosu był jego umysł i jak dotąd, w czasie wszystkich swoich wcześniejszych spotkań z Szeptaczem, nie był w stanie stwierdzić, czy w jego umyśle rzeczywiście pojawił się jakiś dźwięk. Rozpoznawał po prostu słowa, umieszczone przez kogoś w określonym obszarze jego mózgu — w okolicy czołowej, tuż ponad oczami.
Nie tym razem, Szeptaczu odparł nie otwierając ust, formułując jedynie myśli i słowa wewnątrz swego umysłu, tak aby Szeptacz mógł je odczytać. — Dziś nie zagram w twoją grę. Skończyłem z tym.
Tchórz, odrzekł Szeptacz. Tchórz, tchórz, tchórz!
Do diabła z twoimi gierkami, odparł Decker. Tylko wyjdź i pokaż się, to zobaczymy, czy jestem tchórzem. Mam cię dość, Szeptaczu. Mam cię już potąd.
Jesteś tchórzem, powtórzył Szeptacz. Ostatnim razem miałeś mnie w zasięgu strzału i nie pociągnąłeś za spust. Jesteś tchórzem, Decker, tchórzem.
Nie mam żadnego powodu, żeby cię zabijać, Szeptaczu. Prawdę mówiąc nie mam nawet na to ochoty. Ale, tak mi dopomóż Bóg, wpakuję ci kulę tylko po to, żeby mieć cię wreszcie z głowy.
Chyba że ja dopadnę cię pierwszy.
Miałeś już swoją szansę — odparł Decker. — Musiałeś mieć już wiele sposobności. Skończmy więc te pogaduszki. Nie chcesz mnie zabić tak samo, jak ja nie chcę zabić ciebie. Jedyne czego pragniesz, to kontynuować grę. A ja mam już dość twoich głupich gierek. Jestem głodny, zmęczony i chcę wreszcie iść do domu. Nie mam zamiaru bawić się w chowanego, ganiając za tobą po lesie.
W trakcie rozmowy zdążył się już zorientować, gdzie schował się Szeptacz i powoli ruszył szlakiem w kierunku miejsca, gdzie tamten siedział ukryty w zaroślach.
Tym razem ci się poszczęściło, powiedział Szeptacz. Znalazłeś kupę kamieni. Może nawet diamenty.
Cholernie dobrze wiesz, że to nieprawda. Byłeś tam ze mną. Cały czas mi się przyglądałeś. Wyczułem cię.
Ciężko pracujesz, kontynuował niezrażony Szeptacz. Powinieneś był znaleźć diamenty i przedtem, i teraz.
Nie szukałem diamentów.
Co robisz z kamieniami, które znajdziesz?
Po co zadajesz głupie pytania? Wiesz dobrze, co z nimi robię.
Oddajesz kapitanowi statku, który je sprzedaje w Gutshot. Robi z ciebie głupka. Dostaje za nie trzy razy więcej, niż mówi.
Tak mi się też wydawało, powiedział Decker. Ale co mi tam! Potrzebuje pieniędzy bardziej niż ja. Zbiera fundusze na kupno działki na planecie nazywanej Kwiatem Jabłoni. Skąd to nagłe zainteresowanie?
Nie sprzedajesz mu chyba wszystkiego?
Rzeczywiście, zatrzymuję sobie lepsze sztuki.
Mógłbym się nimi zająć.
Ty, Szeptaczu? I co byś z nimi zrobił?
Wyszłifował. Wypolerował. Okroił.
Umiesz szlifować kamienie, Szeptaczu?
Cóż, nie kończyłem żadnej szkoły, jeśli o to ci chodzi, Decker. Jestem tylko amatorem.
Teraz wiedział już dokładnie, gdzie schował się Szeptacz. Gdyby poruszył się odrobinę, Decker wpakowałby mu kulkę. Nie dał się ogłupić gadką o kamieniach i szlifowaniu. Wiedział, że Szeptacz podtrzymywał rozmowę tylko po to, żeby zamydlić mu oczy.
Rzeczywiście powinien już z tym skończyć. Ten ukryty klown od miesięcy dawał mu się we znaki, śledził go i wszędzie za nim podążał, straszył, zmuszał do uczestniczenia w tej idiotycznej grze, robiąc z niego kompletnego głupca.
Mógłbym pokazać ci w strumieniu niedaleko stąd, powiedział Szeptacz, miejsce, gdzie znajdziesz masę kamieni. Jest tam taki jeden, wielki samorodek nefrytu, który chciałbym dostać. Jeśli wydobędziesz dla mnie nefryt, możesz zatrzymać sobie całą resztę.
Sam go sobie wydobądź, odparł Decker. Jeśli wiesz, gdzie jest, to na co czekasz?
Ależ ja nie mogę, odrzekł Szeptacz. Nie mam ramion, które mógłbym wyciągnąć, dłoni, którymi mógłbym go objąć, ani siły, aby go unieść. Ty musisz to dla mnie zrobić. Chyba nie masz nic przeciwko temu? Przecież jesteśmy kumplami. Tak długo prowadzimy już tę grę, że właściwie jesteśmy starymi przyjaciółmi.
Niech ja cię tylko dorwę, mruknął Decker. Znajdź się tylko w zasięgu strzału…
To nie mnie miałeś w zasięgu strzału, odparł Szeptacz. To był tylko mój cień, kształt, który dzięki mnie uznałeś za moją osobę. Kiedy zobaczyłeś kształt i nie strzeliłeś, zrozumiałem, że jesteś moim przyjacielem.
Wszystko jedno, powiedział Decker. Nawet jeśli to był cień, następnym razem pociągnę za spust.
Moglibyśmy być przyjaciółmi, ciągnął Szeptacz. Spędziliśmy razem dzieciństwo. Razem baraszkowaliśmy i bawiliśmy się. Dorastaliśmy poznając siebie nawzajem, więc teraz, kiedy już dojrzeliśmy…
Dojrzeliśmy?
Tak, Decker. Nasza przyjaźń dojrzała. Nie musimy już więcej grać. Taki był porządek rzeczy. Być może zachowałem się głupio narzucając ci ten rytuał, ale tego właśnie wymagała nasza przyjaźń.
Rytuał? Zwariowałeś, Szeptaczu.
Rytuał, którego nie poznałeś, nie zrozumiałeś, a mimo to grałeś ze mną. Nie zawsze robiłeś to z ochotą, nie zawsze wprawiało cię to w dobry humor. Często przeklinałeś mnie, wściekałeś się i byłeś żądny mojej krwi, ale jednak grałeś ze mną. A teraz, kiedy rytuał został zakończony, możemy razem iść do domu.
Po moim trupie! Nie będziesz mi się pętał po mieszkaniu.
Nie będę się pętał. Zajmę mało miejsca. Mógłbym po prostu wcisnąć się w jakiś kąt. Nawet byś mnie nie zauważył. Tak bardzo potrzebuję przyjaciela, ale muszę wybrać go starannie. Musimy do siebie pasować.
Szeptaczu, odparł Decker, tracisz czas. Nie mam bladego pojęcia, o co ci chodzi, ale tracisz czas.
Moglibyśmy być dla siebie mili. Szlifowałbym twoje kamienie, rozmawiałbym z tobą w samotne noce i siedziałbym z tobą przed kominkiem. Mamy sobie do opowiedzenia tyle ciekawych historii. A ty, być może mógłbyś mi pomóc z Watykanem.
Z Watykanem?! oburzył się Decker. Co do cholery masz wspólnego z Watykanem?
Uciekając Jason Tennyson dotarł do stromego pasma górskiego leżącego na zachód od Gutshot. Gdy tylko dojrzał światła miasta, nacisnął przycisk katapulty i poczuł, że podrywa go w górę siła, której się nie spodziewał. Na moment ogarnęła go ciemność, lecz już po chwili, kiedy obrócił się, ponownie ujrzał miasto. Wydawało mu się, że zauważył przelatującą lotnię, ale teraz nie miało to już żadnego znaczenia. Lotnia kontynuowała swój lot nad Gutshot, lekko obniżając pułap nad oceanem otaczającym małe miasteczko i port kosmiczny od strony przeciwnej niż góry. Zgodnie z jego obliczeniami, około osiemdziesięciu kilometrów w głąb morza, lotnia uderzy w wodę i zostanie zniszczona. Miał nadzieję, że razem z nią zginie dr Jason Tennyson, ostatnimi czasy nadworny lekarz margrabiego Daventry. Radar w bazie lotniczej Gutshot niewątpliwie wyłapał lotnię i już śledził jej kurs nad wodą, ale mała wysokość, na jakiej się znajdowała, uniemożliwiała utrzymanie dłuższego kontaktu.
Читать дальше