Był to tylko jeden z wyjątkowych wieczorów, w czasie których mogli się spotkać. Zazwyczaj Jill pracowała do późna, przekopując się przez sterty dokumentów, wyciągając je z archiwum i kompletując. Próbując zrozumieć, czego dotyczą rozmyślała nad fanatycznym poświęceniem, jakie przez lata pchało roboty do jeszcze bardziej wytężonej pracy. Czasami wydawało jej się, że prawdziwym powodem nie była religia, że musiało istnieć coś jeszcze, coś, o czym nie wiedziała i nie mogła wiedzieć. Tak czy inaczej, już wkrótce w jej umyśle pojawiło się dręczące pytanie: czym jest religia?
Czasami kardynał Theodosius przychodził odwiedzić ją w pracy; kiedy przysiadał na krześle obok, opatulony w całe metry atłasowej szaty, swoim wyglądem bardzo przypominał mumię.
— Czy daje pani sobie radę? — pytał najczęściej. — Jeśli nie, bez trudu znajdziemy kilku pomocników.
— Jest pan dla mnie bardzo uprzejmy, Wasza Eminencjo — odpowiadała wówczas Jill. — Mam wszystko, czego potrzebuję.
I była to prawda. Dwa pracujące z nią roboty wydawały się równie zainteresowane tematem, jak ona. Za każdym razem, gdy pojawiała się jakaś nieścisłość w dokumentach, gdy znajdowali jakiś temat do dyskusji teologicznej, kiedy wreszcie starali się zrozumieć i wyjaśnić punkt widzenia oraz myśli zawarte w dokumentach spisanych parę wieków wcześniej, we troje siadali przy wielkim stole i pracowali wytężając wszystkie siły.
Pewnego dnia, w czasie jednej z wizyt kardynał powiedział bez żadnych wstępów.
— Powoli staje się pani jedną z nas, panno Roberts.
— Nie wiem, Wasza Eminencjo — uśmiechnęła się Jill.
— Nie chodzi mi o to, co pani sobie pomyślała — wyjaśnił kardynał. — Mówiłem o pani sposobie myślenia, entuzjazmie i oddaniu pracy.
— Jeśli chodzi panu o prawdę, Wasza Eminencjo, to zawsze byłam jej entuzjastką.
— Nie tyle chodzi o prawdę, co o zrozumienie nas — odparł robot. — Wydaje mi się, że zaczyna pani pojmować cele naszego pobytu tutaj.
Jill odsunęła papiery, nad którymi ślęczała.
— Nie, Eminencjo, tego nadal nie rozumiem. Być może uda się panu mnie oświecić. Nie widzę wielu elementów, bez których zrozumienie was jest niemożliwe. Podstawową sprawą jest, dlaczego właściwie opuściliście Ziemię i przybyliście na Koniec Wszechświata. Mówi się, że byliście niezadowoleni z sytuacji, w której robot nie mógł stać się komunikantem żadnej wiary, czyli innymi słowy, nie mógł być uznany za wyznawcę żadnej religii. Tak w każdym razie bez zająknienia odpowiadają wszystkie roboty na Watykanie. Brzmi to jak jedno z dziesięciu przykazań, nad którymi nigdy się nie zastanawiają. Jednak w dokumentach nie znalazłam potwierdzenia takiej właśnie hipotezy.
— Nic, co wydarzyło się przed naszym przybyciem tutaj, nie zostało zapisane w archiwach — odparł kardynał. — Nie było takiej potrzeby. Wszyscy doskonale wiedzieli, dlaczego się tutaj znaleźliśmy.
Jill nie odpowiadała. Nie chciała dyskutować z kardynałem, nawet jeśli był on jedynie robotem.
Theodosius natomiast wydawał się nie zwracać uwagi na milczenie Jill. Może wydawało mu się, że przekonał ją swoim wyjaśnieniem. W każdym razie rozmowa urwała się. Kardynał siedział zgarbiony na krześle jeszcze przez kilka minut. Potem podniósł się i po cichu odszedł.
Tennyson miał pełne ręce roboty. Przemierzał Watykan wzdłuż i wszerz, obserwując, ucząc się i rozmawiając z napotkanymi robotami. Odwiedzał Słuchaczy, z kilkoma nawet się zaprzyjaźnił. Szczególnie dobrze układały się jego stosunki z Jamesem Henrym, człowiekiem, który w jednym z poprzednich wcieleń był trylo-bitem.
— A więc skanował pan kostkę z trylobitem? — spytał Henry. — I co, jak wrażenia?
— Muszę przyznać, że tak dziwnie nie czułem się jeszcze nigdy — odparł Tennyson dostając dreszczy na samo wspomnienie tego przeżycia.
— To jest nas dwóch — klepnął go w ramię Henry. — Od tamtej pory nie słuchałem. Prawdę powiedziawszy — dodał ściszając głos — boję się. Wciąż powtarzam sobie, że trylobit to już najdalej, dokąd mogę zawędrować. I na pewno bardzo blisko całkowitej utraty wrażliwości na bodźce zewnętrzne. Jeśli posunę się o krok dalej, stanę się zapewne masą bezmyślnej protoplazmy, znającej jedynie instynktowną pogoń za pożywieniem i ucieczkę przed niebezpieczeństwem. Zresztą już będąc trylobitem, wyraźnie odczuwałem te dwa popędy. Jedynie mój własny umysł uczynił z tego trylo-bita istotę odczuwającą coś więcej. Jeśli cofnę się dalej, mogę na zawsze utknąć w masie żyjącej, bezmyślnej galarety. To by dopiero była śmierć!
— Mógłby pan spróbować podróży w inne miejsca.
— Nie rozumie pan, doktorze — żachnął się Henry. — Pewnie, że mogę spróbować. Wielu Słuchaczy wybiera sobie określone obszary czasoprzestrzeni i do nich podróżuje. Czasami im się udaje, ale najczęściej nie mają tyle szczęścia. Z tym nigdy nie wiadomo. Słuchanie to naprawdę niebezpieczna zabawa. Niczego nie można tutaj przewidzieć. Niech pan na przykład weźmie Mary. Pewnie znowu spróbuje podróży do Nieba i przy jej zdolnościach zapewne jej się to uda. Ale nawet ona nie może być niczego pewna. Nikt nie może być pewien. Przecież ja też nie starałem się podróżować po linii bakteria-plazma. Tak po prostu wyszło.
— Dlaczego w takim razie chce pan jeszcze słuchać? Przecież może zdarzyć się tak, że nie uda się panu…
— Doktorze — odparł Henry — jak już panu mówiłem, nie wiem, dlaczego w ogóle rozpocząłem te podróże i dlaczego je kontynuowałem. Wiem jednak, że po kilku razach czułem, jakbym zjeżdżał po dobrze nasmarowanej zjeżdżalni. Obawiam się, że zjeżdżalnia ta nadal na mnie czeka. Początek był zresztą bardzo przyjemny. Przednia zabawa. I można było nauczyć się wielu rzeczy. Byłem na przykład parokrotnie człowiekiem pierwotnym i nawet nie wyobraża pan sobie, jakie to fascynujące. Oczywiście, miałem wielu wrogów i najczęściej ratując skórę musiałem uciekać. Musi pan wiedzieć, że nie od początku byliśmy wielkimi władcami Ziemi. Co gorsza, nasze akcje nie stały zbyt wysoko. Byliśmy po prostu jednym z ochłapów mięsa biegającym pomiędzy innymi ochłapami mięsa. Mięsożercy mieli gdzieś, czy zjedzą człowieka czy jakieś inne bydlę. Byliśmy dla nich tylko mieszaniną białka i tłuszczu. Kiedy nie musiałem nawiewać, szukałem pożywienia: padliny pozostawionej przez duże koty i innych drapieżników, gryzoni, które mogłem schwytać, owoców, korzeni, owadów. Gdy teraz o tym myślę, chce mi się rzygać, ale wtedy byłem szczęśliwy, jeśli tylko udało mi się coś wtrząchnąć. Czasami w snach, kiedy widzę duży kamień leżący przy drodze, podnoszę go i wybieram żyjące pod nim białe robaki. Wiją się, próbują uciec, ale trzymam je mocno i wrzucam do szeroko otwartych ust. Kiedy przełykam, czuję miłe drażnienie w przełyku. Są lekko słodkie. W tym momencie budzę się zlany zimnym potem, a żołądek wywraca mi się do góry nogami. Gdyby nie te komplikacje, nie miałbym powodów do narzekań. Nawet wtedy, gdy uciekałem, nie było mi źle. Oczywiście bałem się, ale w strachu jest coś ożywczego. I niech pan pomyśli o uczuciu ogromnej satysfakcji, jakiego się doznaje, kiedy uda się wystrychnąć na dudka gnającego za panem wielkiego skurczybyka. Śmiałem mu się prosto w pysk i czułem się diablo dumny. Jedynym moim zmartwieniem było wypełnienie żołądka i znalezienie miłego miejsca do wygrzewania w słońcu. Od czasu do czasu uganiałem się też za jakąś kobietką.
Ale powiem panu, co było najciekawsze ze wszystkich moich podróży. Wcale nie ludzie, ich przodkowie, ani nawet zwierzę bliżej spokrewnione z człowiekiem. Zresztą co do niektórych istot, w jakie wcielałem się, to nie wiem nawet, jak je sklasyfikować. W każdym razie najbardziej interesujące było, kiedy stałem się czymś w rodzaju jaszczurki. Tak naprawdę, to nikt nie wie dokładnie, co to było za zwierzę. Ecuyer spędził kupę czasu, usiłując ustalić pochodzenie tej istoty. Zamówił nawet jakieś książki, które miały pomóc mu w badaniach, ale niestety wyszły z tego nici. Zresztą mnie to nie obchodzi. Wydaje mi się, że była to nie znana ludziom forma życia, której szkieletu nigdy nie odnalazł żaden paleontolog. Z naszych ustaleń wynika, że żyła w triasie. Ach prawda, powiedziałem, że to była jaszczurka, ale zgodnie z klasyfikacją trzeba by ją prawdopodobnie nazwać inaczej. Nie była duża, ale bardzo zwinna, jedna z najszybszych istot, jakie zamieszkiwały wtedy Ziemię. A jaka zła! Chryste, jaka ona była zła! Nienawidziła innych zwierząt i walczyła ze wszystkimi. Żarła wszystko, co się poruszało. Nigdy wcześniej nie wiedziałem, że tak miło jest być złym i okrutnym. Złym aż do szpiku kości. Najprawdziwszym potworem. W porównaniu z życiem trylobita pod postacią jaszczurki spędziłem mnóstwo czasu. Zresztą nie wiem dokładnie jak długo, bo nie znałem pojęcia czasu. Egzystowałem po prostu gdzieś w nieskończoności. Może dlatego trwało to tak długo, bo spodobało mi się takie życie. Niech pan poprosi Ecuyera, żeby odszukał panu kostkę z jaszczurką. Ubawi się pan jak nigdy.
Читать дальше