Ale Paul Atryda przeszedł z wszechświata rzeczywistości w Alam al-Mithal, gdzie wciąż żył, uciekłszy od metamorfozy, na którą zdecydował się jego syn.
Leto przykucnął na piasku, z twarzą zwróconą ku północy. Oczekiwany czerw miał nadejść z tego kierunku, a na jego grzbiecie powinno jechać dwóch ludzi: młody Fremen i pewien ślepiec.
Stadko nietoperzy przeleciało nad głową Leto, skręcając ku południowemu wschodowi. Doświadczony Fremen potrafił gołym okiem wyznaczyć ich kurs powrotny i w ten sposób dowiedzieć się, gdzie znajduje się ich schronienie. Jednakże Kaznodzieja unikałby tego miejsca. Podążył do Szulochu, gdzie wytępiono dzikie nietoperze, by nie zdradziły obcym kryjówki przemytników.
Czerw zamajaczył na horyzoncie jako ciemny punkt pomiędzy pustynią a pomocnym niebem. Matar, deszcz piasku, spadł z dużych wysokości nie podtrzymywany przez zamierającą burzę, na kilka minut zasłaniając widok.
Poza linią chłodu u podnóża wydmy, za którą przycupnął Leto, poczęła się gromadzić nocna, nietrwała wilgoć. Wyczuwał ją nozdrzami. Nie musiał szukać wysięków i haust-studni. Dzięki genom fremeńskiej matki posiadał obszerniejsze jelito grube, wychwytujące wodę ze wszystkiego, co przez nie przechodziło. Jego żywy filtrfrak również magazynował cząsteczki wilgoci. Nawet teraz, gdy chłopiec siedział, ta część błony, która dotykała piasku, wyciągała swe pseudopodia-rzęski, by łowić dostępne ergi energii.
Leto obserwował zbliżającego się czerwia. Młodzieniec-przewodnik musiał już go zauważyć, spostrzec ciemną plamę na szczycie wydmy. Jeździec na czerwiu nie mógł z takiej odległości w żaden sposób określić charakteru obcego obiektu. Fremeni wypracowali specjalny zestaw czynności na ewentualność tego typu spotkania. Wszystko, co napotkali, traktowali jako niebezpieczeństwo. W tej sytuacji reakcja młodego przewodnika nie była zagadką.
Zgodnie z oczekiwaniem czerw zmienił nieco trasę, kierując się wprost na Leto. Fremeni często wykorzystywali wielkie bestie jako potężną broń. Czerwie pomogły pobić Szaddama pod Arrakin. Ten stwór jednakże sprzeciwił się woli jeźdźca. Zatrzymał cielsko dziesięć metrów przed Leto i żadne próby poganiania nie posunęłyby go o ziarenko piasku dalej.
Leto wstał, czując, jak rzęski na pośladkach błyskawicznie chowają się w błonę. Uwolnił usta i zawołał:
— Achlan, wasachlan! — Witaj, dwakroć witaj!
Ślepiec stał wyprostowany na grzbiecie czerwia, jego dłoń spoczywała na barku młodzieńca. Głowę trzymał wysoko, patrząc gdzieś nad Leto, jakby chciał wywęszyć niebezpieczeństwo. Zachód słońca kładł pomarańczowy blask na jego czoło.
— Kto to? — zapytał, potrząsając ramieniem przewodnika. — Dlaczego się zatrzymaliśmy?
Młodzieniec spojrzał z lękiem na Leto i powiedział:
— Spotkaliśmy kogoś samotnego na pustyni. Dziecko, sądząc po wyglądzie. Próbowałem skierować na niego czerwia, ale ten nie chce iść naprzód.
— Dlaczego mnie nie poinformowałeś? — zapytał z naciskiem ślepiec.
— Myślałem, że to tylko samotny wędrowiec! — zaprotestował przewodnik. — Ale on okazał się demonem.
— Powiedziane, jak przystało na syna Dżekaraty — rzekł Leto. — A ty, panie, jesteś Kaznodzieją.
— Tak, jestem nim. — W głosie starca usłyszał wyraźny strach.
— To nie ogród — odparł Leto — ale zapraszam was, byście spędzili ze mną noc.
— Kim jesteś? — zapytał ponownie Kaznodzieja. — Jak zatrzymałeś naszego czerwia? — Coś sobie przypomniał, przywołał z pamięci wspomnienie jednej z alternatywnych wizji.
— To demon — ponownie stwierdził przewodnik. — Musimy uciekać z tego miejsca, w którym nasze dusze…
— Bądź cicho! — zagrzmiał Kaznodzieja.
— Jestem Leto Atryda — rzekł chłopiec. — Wasz czerw zatrzymał się, bo tak mu rozkazałem.
Kaznodzieja czekał nieruchomo, w milczeniu.
— Chodź, ojcze — zaprosił Leto. — Zejdź z czerwia i spędź ze mną noc. Dam ci słodki syrop do picia. Widzę, że wy też macie fremsaki wypełnione żywnością i literjonami wody. Podzielimy się naszymi bogactwami.
— Leto to jeszcze dziecko — zaprotestował Kaznodzieja. — Powiadają, że zginął na skutek knowań Corrinów.
— Znasz mnie, panie — rzekł Leto. — Jestem mały, jak przystało na wiek, w którym i ty byłeś, ale doświadczenia odziedziczyłem po przodkach, a głos wyszkoliłem.
— Co robisz tu, na Wewnętrznej Pustyni? — zapytał Kaznodzieja.
— Bu dżi — odparł Leto. Nic z niczego; tak brzmiała odpowiedź zensunnickiego wędrowca; kogoś, kto działał w harmonii z otoczeniem.
Kaznodzieja potrząsnął ramieniem przewodnika.
— Czy on jest dzieckiem? Naprawdę dzieckiem?
— Aiya — rzekł młodzieniec, wpatrując się w Leto z lękliwą uwagą. Głębokie westchnienie wstrząsnęło Kaznodzieją.
— Nie… — wyszeptał.
— To demon w postaci dziecka — dodał przewodnik.
— Spędźcie tutaj noc — wskazał Leto.
— Zrobimy, jak mówi — rzekł Kaznodzieja. Zdjął rękę z barku przewodnika, ześliznął się po boku czerwia i precyzyjnie zeskoczył na piach. Odwracając się, powiedział: — Wyślij czerwia z powrotem w piach. Jest zmęczony i nie będzie nas niepokoił.
— Czerw się nie ruszy — powiedział młodzieniec.
— Ruszy się — rzekł Leto — ale jeśli spróbujesz na nim uciec, pozwolę mu, by cię pożarł. — Przeszedł na bok, poza zasięg zmysłów bestii, wskazując kierunek, z którego przybyli: — Tamtędy.
Młodzieniec podrażnił pierścień czerwia, ściągając hak tam, gdzie utrzymywał on otwarty segment stworzenia. Czerw powoli zaczął skręcać.
Podążając za głosem chłopca, Kaznodzieja wspiął się po zboczu wydmy i stanął dwa kroki od niego. Pewność, z jaką to zrobił, przekonała Leto, że będzie miał trudny orzech do zgryzienia. W tym miejscu rozchodziły się ich wizje.
— Zdejmij maskę kombinezonu, ojcze — rzekł.
Kaznodzieja usłuchał, odrzucając fałd kaptura i zdejmując osłonę ust.
Znając własny wygląd, Leto dopatrzył się wielu podobieństw w twarzy starca. Jej rysy tworzyły niezaprzeczalną jedność, przekaz genów bez ostrych ograniczeń, które pochodziły z dni śpiewu, z dni pluskania się w wodzie, z czasów spędzonych na Kaladanie. Teraz znajdowali się wśród zapadającej na Diunie nocy.
— Słusznie zrobiłeś, ojcze — powiedział Leto, spoglądając w lewo, gdzie dostrzegł młodego przewodnika, posuwającego się ku nim z trudem z miejsca, w którym zostawił czerwia.
— Mu zeim — rzekł Kaznodzieja, wykonując gwałtowne gesty lewą dłonią. To nic dobrego.
— Koolish zein — odparł łagodnie Leto. To wszelkie dobro, jakie kiedykolwiek możemy osiągnąć. I dodał w Chakobsa, języku walki Atrydów: — Tu jestem i tu pozostanę! Nie możemy o tym zapominać, ojcze.
Kaznodzieja zasłonił obiema dłońmi puste oczodoły, demonstrując dawno nie używany gest.
— Oddałem ci kiedyś wzrok moich oczu i zabrałem twoje wspomnienia — kontynuował Leto. — Byłem z tobą tam, gdzie się ukrywałeś.
— Wiem. — Kaznodzieja opuścił dłonie. — Poznajesz?
— Nazwałeś mnie na cześć człowieka, który dołączył to do naszego herbu — powiedział Leto. — J’y suis, j’y reste! Kaznodzieja westchnął głęboko.
— Jak daleko zaszła przemiana? Co ze sobą zrobiłeś?
— Moja skóra nie jest już moją, ojcze. Kaznodzieja zadrżał.
— Zatem wiem, jak mnie odszukałeś.
— Tak, znalazłem w pamięci miejsce, w którym nigdy nie przebywało moje ciało — rzekł Leto. — Pragnąłem spotkać się z ojcem.
Читать дальше