— Czy mógłbym schwytać czerwia bez haków? — zapytał, zastanawiając się, czy kiedy dziewczyna mu uwierzy, zdoła zachować choć część swych wizji.
— Zjesz zaraz po powrocie? — zapytała, raz jeszcze mieszając bulion.
— I na to przyjdzie czas — odparł, wiedząc, że Sabiha nie wykryje subtelnego tonu Głosu.
— Przyjdzie Muriz i sprawdzi, czy miałeś wizję — ostrzegła.
— Poradzę sobie z Murizem po swojemu — rzekł, zauważając, jak powolne i ociężałe stały się jej ruchy. W zachowaniu dziewczyny odzwierciedlał się naturalny charakter aktywności wszystkich Fremenów. Byli nadzwyczaj energiczni o świcie, ale z nadejściem nocy opanowywała ich często głęboka, letargiczna melancholia. Sabiha już teraz pragnęła zatonąć we śnie i marzeniach.
Leto wyszedł na zewnątrz — sam. Wysoko migotały gwiazdy, a na ich tle książę dostrzegł bryłę otaczających go skał. Poszedł w stronę palm nad kanatem.
Przez jakiś czas siedział przykucnięty na skraju wody, słuchając nieustannego świstu piasku w wąwozie za plecami. Sądząc po dźwięku, gdzieś w pobliżu krył się niewielki czerw. Leto pomyślał o schwytaniu go: łowcy otępiali zwierzęta mgłą wodną, stosując tradycyjny sposób ze starych przekazów. Ale ten czerw nie umrze na Diunie. Prawdopodobnie galeon Gildii przewiezie go do jakiegoś pełnego nadziei nabywcy na planetę, której pustynia okaże się zbyt wilgotna. Niewielu ludzi z innych światów uświadamiało sobie stan absolutnej suchości, utrzymywanej na Arrakis przez piaskopływaki. Utrzymywany. Albowiem nawet tu, do Tanzerouft, wiatr przynosił wielokrotnie więcej wody, aniżeli zaznał jej jakikolwiek czerw, któremu udało się nie zginąć we fremeńskim zbiorniku.
Usłyszał Sabihę krzątającą się w chacie. Była niespokojna, trawiły ją lęki zrodzone w podświadomości. Stara fremeńska maksyma mówiła: „Pocałunek w siczy wart jest dwóch w mieście”.
Tradycyjna sicz charakteryzowała się pomieszaniem dzikości z płochliwością. W Dżekaracie i Szulochu pozostały zaledwie ślady tej nieśmiałości. Żal go ogarnął na myśl, jak wiele Fremeni już utracili.
Powoli, tak powoli, że Leto zagubił poczucie upływu czasu, do jego świadomości dotarł fakt obecności wokół wielu stworzeń.
Piaskopływaki.
Fremeni od pokoleń żyli w symbiozie z tym dziwnymi zwierzętami, wiedząc, że można je zwabić w zasięg ręki, poświęciwszy trochę wody na przynętę. Wielu umierających z pragnienia Fremenów wykorzystywało w ten właśnie sposób ostatnie krople wody, zmuszając piaskopływaka do wydzielenia słodkiego, zielonego syropu, dającego niewielki energetyczny zysk. Piaskopływaki najczęściej były jednak igraszką dla dzieci, chwytających je dla potrzeb Huanui. I dla zabawy.
Leto zadrżał na myśl, co teraz ta zabawa oznaczała dla niego.
Jedno ze stworzeń wśliznęło się na jego gołą stopę. Chwilę się wahało, następnie zeskoczyło na piasek, przyciągnięte większą ilością wody w kanacie.
Wtem Leto uzmysłowił sobie przerażającą rzeczywistość podjętej decyzji. Rękawica z piaskopływaka. Była to jedna z dziecięcych zabaw. Jeżeli trzymało się piaskopływaka na dłoni, rozpłaszczając go na skórze, tworzył on żywą rękawiczkę. Stworzenia wyczuwały ślady wilgoci w naczyniach włosowatych skóry, ale odpychało je coś zmieszanego z osoczem krwi. Wcześniej czy później rękawica opadała na piach, by wreszcie zostać zapakowaną w torbę z włókna przyprawowego, a stamtąd droga prowadziła wprost do zgonsuszni.
Piaskopływak wpadł do kanatu i do uszu Leto dobiegł odgłos pożerających go drapieżnych ryb. Woda zmiękczała je, czyniła podatnymi na ucisk. Dzieci wcześnie uczyły się, że odrobina śliny pobudza zwierzęta do wydzielania słodkiego syropu. Nastąpiła cała seria plusków. Nad kanat podpełzła nowa migracja piaskopływaków, ale i one nie potrafiły przeżyć w nurcie patrolowanym przez drapieżne ryby.
Leto grzebał w piasku prawą ręką tak długo, dopóki palce nie natrafiły na skórzastą powłokę kolejnego piaskopływaka. Był to duży okaz. Stworzenie nie próbowało mu się wymknąć, lecz chętnie wpełzło na dłoń. Chłopiec wolną ręką zbadał kształt zwierzęcia. Stwór nie miał głowy, kończyn, oczu, a przecież bez trudu odnajdywał wodę. Z sobie podobnymi mógł łączyć się ciałem, utrzymując kontakt za pomocą gmatwaniny wyciągniętych rzęsek, dopóki wszystkie nie przerodziły się w jeden wielki worek-organizm pochłaniający wodę, odgradzający „truciznę” od gigantów, którymi miały się stać w przyszłości — szej-huludów.
Piaskopływak wił się na dłoni, stale wydłużając kształt. W rytmie tego ruchu Leto widział wydłużanie się i rozprzestrzenianie wybranej wizji. „Ta nić, nie tamta”. Czuł, że stworzenie robi się coraz cieńsze, pokrywając sobą prawie całą dolną część ręki. Żaden piaskopływak nie natknął się jeszcze nigdy na dłoń taką jak ta, której każda komórka przesiąknięta była przyprawą. Chłopiec przystosował własną równowagę enzymatyczną, czerpiąc informację z wizji powstałej pod działaniem transu przyprawowego. Wiedza uzyskana od nieskończonej liczby istnień dostarczyła pewności, dzięki której precyzyjnie przestroił organizm, unikając śmierci na skutek przedawkowania. W tym samym czasie ciało łączyło się z piaskopływakiem, żywiąc się nim i żywiąc go. Wizja dostarczyła wzorca, któremu dokładnie podporządkował zmysły. Piaskopływak rozpłaszczał się coraz bardziej, sięgając teraz ramienia. Leto wyszukał następnego i umieścił go na pierwszym. Zetknięcie dwu orgnizmów wywołało w stworzeniach oszalałe konwulsje. Wreszcie ich rzęski zetknęły się, połączyły w jedną błonę, pokrywającą rękę chłopca aż do łokcia. Piaskopływak działał wedle reguł dziecięcej gry, ale pokusa wiecznej symbiozy ze skórą spowodowała, że przybrał ciemniejsze barwy. Leto opuścił ramię w dół. Pomimo „rękawicy” poczuł piach, którego każde ziarenko mógł doskonale rozróżnić. Nie był to już piaskopływak, lecz coś silniejszego, twardszego. I wciąż nabierało mocy… Poszukująca dłoń znalazła następnego stwora. Ten natychmiast skorzystał z możliwości zjednoczenia się z dwoma pierwszymi. Skórzastą miękkość objęła całe ramię aż do barku.
Dzięki niesamowitej sile umysłu chłopiec osiągnął stan zjednoczenia nowej skóry z resztą organizmu. Był zbyt skupiony, aby móc przemyśleć przerażające konsekwencje tego, co uczynił. Znaczenie miały jedynie konieczności ukazane w transie. W taki oto sposób miał dotrzeć do Złotej Drogi.
Leto zrzucił z siebie szatę i położył się nagi na piasku, kładąc prawą rękę na drodze piaskopływaków. Przypomniał sobie, że pewnego razu on i Ghanima schwytali małego piaskopływaka. Wałkowali go tak długo na piachu, aż skurczył się do postaci czerwia-dziecka: sztywnej laski z wnętrzem wypełnionym zielonym syropem. Łagodne ugryzienie w jeden jej koniec i szybkie ssanie, zanim rana się zamknęła, dostarczyło im kilku kropli słodyczy.
Piaskopływaki pokryły całe ciało chłopca. Jeden próbował wejść mu na twarz, ale Leto odsuwał go stanowczo, dopóki stwór nie wydłużył się w cienki wałek. Wtedy ugryzł grubszy koniec rurki i spróbował cieknącej strużki słodyczy. Czuł, jak przepływa przez niego nowa energia, a ciało ogarnia dziwne podniecenie. Jakiś czas usuwał z ust błonę, dopóki nie stała się sztywnym wałkiem okalającym twarz od szczęki do czoła, pozostawiając mu odsłonięte uszy.
Teraz trzeba sprawdzić autentyczność wizji. Podniósł się na nogi i odwrócił w stronę chaty, by pobiec w jej kierunku. Ruszył, stwierdzając nagle, że stopy biegną zbyt szybko, przez co nie może utrzymać równowagi. Zarył w piach, usiadł i wreszcie skoczył, próbując stanąć na nogach. Skok wyniósł go dwa metry nad piasek, a kiedy spadł i chciał iść dalej, fiknął porządnego kozła.
Читать дальше