To nic nie daje, jak zawsze. Formułuje w myśli zamiar, Indra strzela. Tłum krzyczy.
Pocisk jest wolframowy, o średniej prędkości — zdeformowany przez gwint w lufie, rozszerza się w locie do wirującego dysku rozżarzonego metalu o wielkości kółka z kciuka i palca wskazującego. Taki latający gest „OK”. Trafia Aj pośrodku krzyża, przebija kręgosłup, nerki, jajniki i jelito cienkie, zamieniając je w płynną miazgę. Przód szarej, bawełnianej tuniki bez rękawów eksploduje deszczem krwi. Uderzenie zbija ją z nóg i ciska, z rozłożonymi rękoma i nogami, na tłum. Ludzie się rozstępują. Twardo ląduje na marmurze. To uderzenie i uraz powinny ją zabić — dolna połowa ciała jest oderwana od górnej — a jednak wije się, drapie marmur w rozlewającej się kałuży ciepłej, słodkiej krwi, wydając ciche, drobne piski.
Pan Nandha wzdycha i podchodzi do niej. Kręci głową. Czy jemu nigdy nie uda się zachować godności?
— Proszę się odsunąć — rozkazuje ludziom. Staje nad Aj na rozstawionych nogach. India unosi pistolet. — To jest rutynowa ekskomunika, ale proszę, by się państwo odwrócili — mówi do publiczności.
Zerka po swoich ludziach. Jego wzrok napotyka niebieskie oczy, zachodnie oczy, zachodnią twarz, w dodatku znajomą. I poszukiwaną. Thomas Lull. Pan Nandha kłania mu się nieznacznie. Pistolet wypala. Drugi pocisk trafia Aj w potylicę.
Thomas Lull wrzeszczy.
Lisa Durnau jest przy nim, trzyma go, odciąga, całą siłą swoich atletycznych mięśni, całym ciężarem i historią. W uszach słyszy taki dźwięk, jakby się kończył świat. Te strużki ciepła na jej twarzy to łzy. A przecież cały czas leje deszcz.
Pan Nandha czuje za plecami obecność swoich żołnierzy. Odwraca się do nich. Na razie nie musi przyglądać się wyrazom ich twarzy. Wskazuje Thomasa Lulla i białą kobietę trzymającą go w objęciach.
— Aresztujcie tych ludzi pod zarzutem wykroczenia przeciwko Ustawie o Rejestrowaniu i Licencjonowaniu Sztucznych Inteligencji — rozkazuje. — Wszystkie jednostki natychmiast wysłać do Ośrodka Badawczego Ray Power na uniwersytecie. I niech ktoś się zajmie tym.
Chowa pistolet. Ma nadzieję, że nie będzie musiał już go dziś używać.
* * *
Spójrzcie państwo w lewo, mówi kapitan. To Annapurna, a nieco poniżej Manaslu. Dalej Shishapangma. Wszystkie mają ponad osiem tysięcy metrów. Dla tych z państwa, którzy siedzą po lewej stronie, odezwę się jeszcze raz kiedy podejdziemy bliżej — w pogodne dni można zobaczyć Sagarmathę — to nasza nazwa dla Everestu.
Tal leży zwinięte w kłębek na szerokim fotelu klasy biznes, z głową na podłokietniku, śpi i cichutko pochrapuje sopranem, choć zaledwie czterdzieści minut temu wystartowali z Varanasi. Najia słyszy średnie tony rytmu w jego słuchawkach. Ścieżka dźwiękowa na każdą okazję. HIMALAYA MIX. Nachyla się nad nim, żeby wyjrzeć przez okno. Mały międzymiastowy samolocik pędzi nad Niziną Hindustańską, nepalskim pogórzem Terai, a potem robi wielki skok nad porytymi strumieniami wzgórzami strzegącymi Katmandu. Za nimi, jak fala załamująca się na skraju świata, górują Wysokie Himalaje, potężne, białe i wyższe niż w najśmielszych marzeniach, najpotężniejsze ze szczytów spowija rozdarta odrzutem chmura. Wyżej i dalej, szczyt za szczytem za szczytem, biel lodowców u góry, piegowata szarość dolin zlewają się w błękit na granicy pola widzenia, jak kamienny ocean. Najia nie widzi jego końca.
Serce się wyrywa. W gardle tkwi to, czego nie da rady przełknąć. Do oczu napływają łzy.
Pamięta tę scenę ze słoniowej pagody Lala Darfana, ale tamte góry nie potrafiły dotknąć, wzruszyć, natchnąć. Były tylko fałdami fraktali i liczb, zderzającymi się ze sobą dwoma wyimaginowanymi lądami. A Lal Darfan był także N.K. Jivanjeem i aeai trzeciej generacji, tak jak wschodni skraj tych gór stanowił szczyty, które widziała nad murem z dawnego ogrodu w Kabulu. Wie, że obraz ojca-oprawcy, jaki przedstawiła jej Trójka, jest fałszywy; nigdy nie szła tym korytarzem, do tego pokoju, do tej kobiety, która prawdopodobnie w ogóle nie istniała. Nie wątpi jednak, że istniały inne, że przywiązywano je do tego stołu, żeby wywrzeszczały, jak bardzo zagrażają reżimowi. I nie wątpi, że ten obraz na zawsze pozostanie w jej pamięci. „Pamięć to mój budulec”, powiedziała aeai. Nasza jaźń powstaje ze wspomnień, tworzymy je sami dla siebie. Pamięta innego ojca i inną Najię Askarzadah. Nie wie, jak ma żyć z którąkolwiek z nich. A góry są ostre, wysokie, zimne, sięgają dalej niż jej wzrok; jest wysoko, jest samotna w fotelu klasy biznes, który ma metr dwadzieścia szerokości.
Myśli teraz, że wie już, dlaczego aeai pokazała jej wyparte dzieciństwo. Ani okrucieństwo, ani gra na zwłokę: autentyczna, przejmująca ciekawość ze strony dżinna zbudowanego z baśni, chcącego zrozumieć cokolwiek poza swoimi mandalami sztuki i rzemiosła. Chciał mieć coś, czego sam nie wymyślił. Pragnął prawdziwego dramatu, źródła z którego płynie wszelka opowieść.
Najia Askarzadah podciąga nogi na siedzenie, kładzie się w poprzek Tala. Układa rękę na jego ręce, bierze jego palce w swoje. Tal wzdryga się, rzuca jakąś półsylabę, ale się nie budzi. Jego dłoń jest delikatna i gorąca; pod policzkiem czuje dotyk jego żeber. Jest tak lekkie, tak luźne, jak kot, ale w mięśniach, które robią wdech-wydech czuje kocią twardość. Leży tak i słucha bicia serca. Myśli, że chyba nigdy nie spotkała odważniejszej osoby. Zawsze musiało walczyć, żeby być sobą, a teraz ucieka na wygnanie, nawet nie wiedząc dokąd.
Patrząc z ośmiu tysięcy metrów, dostrzega, że Shaheen Badoor Khan był człowiekiem honoru. W Bharacie, nawet wtedy, gdy już przeprowadził ich taksówkę przez szlaban przy bramie dla VIP-ów i potem boczną drogą do vipowskiego saloniku, widziała tylko jego kłamstwa i słabości; kolejny facet, kolejna kanwa z nieprawd i komplikacji. Gdy czekała przy okienku, podczas gdy on cicho, stanowczo i szybko rozmawiał z urzędnikiem linii lotniczych, była prawie pewna, że za moment lotniskowa policja wyskoczy ze ścian i drzwi z bronią gotową do strzału i założy im na nadgarstki plastikowe szybkozłączki. Wszyscy tu byli zdrajcami. Wszyscy byli jej ojcami.
Pamięta, że obsługa bramki wytrzeszczyła oczy i zaszeptała do siebie, gdy dopełnił ostatnich formalności. Szybko i oficjalnie uścisnął jej dłoń, potem Talowi i pospiesznie odszedł.
Wahadłowy samolocik ledwo co przebił się przez podstawę monsunowej chmury, kiedy na wszystkich ekranach przed fotelami eksplodowały najnowsze informacje: N.K. Jivanjee zrezygnował. N.K. Jivanjee uciekł z Bharatu. Rząd Ocalenia Narodowego w rozsypce. Okryty hańbą doradca świętej pamięci pani premier, Shaheen Badoor Khan, wrócił z niezwykłymi rewelacjami — i miał na nie dokumenty — że były przywódca Shivaji stał na czele spisku mającego zniszczyć rząd Ranów i śmiertelnie osłabić Bharat wobec Awadhu. Bharat nie wierzy własnym oczom! Szokujące informacje! Niesamowity skandal! Ashok Rana wygłosi oświadczenie z Rana Bhavan! Khan zbawicielem narodu! Gdzie Jivanjee, pyta Bharat? Gdzie Jivanjee? Ten zdrajca?
Bharatem zatrząsł trzeci polityczny szok w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin. Nie był to jednak nawet ułamek trzęsienia ziemi, jakie rozpętałoby się, gdyby Shaheen Badoor Khan ujawnił, że Shivaji jest polityczną fasadą aeai trzeciej generacji powstałej z zakumulowanej inteligencji Miasta i wsi. Próba zamachu stanu ze strony najpopularniejszej telenoweli. Gdy samolot wyrównał lot i przyszły stewardesy z napojami, Tal wzięło dwa podwójne koniaki; właśnie uciekło przed zamachowcami, walczyło z Trzecią Generacją, przeżyło pogoń morderczego tłumu, więc zasługiwało na odrobinę luksusu, ćo ćuit — Najia zaś obserwowała w wiadomościach, jak intryga rozwija się z każdą sekundą, i podziwiała subtelność i zręczność, z jaką zarządza nią Shaheen Badoor Khan. Już kiedy samolot ruszał z miejsca postojowego, pewnie paktował z tą Trójką, żeby pozostawiła Bharat możliwie maksymalnie nienaruszony politycznie. To był jego fotel, jego miniaturka Hennessy; został dla swojego kraju, bo oprócz niego nie miał już nic.
Читать дальше