Wynik: sto osiemdziesiąt osiem procent. Wszechświat: 11276.
Lekka, przestrzenna, elegancka architektura Ray Power wygina się i wydyma wokół biegnącego Vishrama Raya jak na jego jedynym tripie po grzybkach — leci bez godności, bez ostrożności, bez świecenia przykładem, niesiony przerażeniem, do drzwi. Po szóstym wstrząsie na podłodze w stylu Ramajana pojawia się pęknięcie. Klepki parkietu rozdzielają się od naprężeń, szklane panele w drzwiach rozpryskują się w silikonową śnieżną zamieć, gdy przez nie przebiega. Udziałowcy, już daleko od budynku, cofają się jeszcze bardziej.
— To nie jest jakieś przegrzanie elektryki — słyszy od pulchnej kobiety z banku grameen, odzianej we wdowią biel.
Wypatruje Soni Yadav. Jej twarz jest blada jak popiół.
— Co się, kurwa, dzieje?
— Przejęły system — odpowiada ona słabym głosem.
Wielu akcjonariuszy leży płasko na wciąż mokrej trawie, czekając na kolejny, jeszcze silniejszy wstrząs.
— Kto, co? — pyta Vishram.
— Wyłączyliśmy sieć, rządzi nią ktoś inny. I coś się tu do nas ładuje, nie możemy tego przerwać, wszystkimi kanałami naraz, coś ogromnego.
— Aeai — rzuca Vishram i Sonia Yadav słyszy, że to nie pytanie. Wyjście ewakuacyjne, ostatnia droga ucieczki dla Trzecich Generacji stojących w obliczu ostatecznej zagłady. — Powiedz mi, czy aeai trzeciej generacji mogłyby wykorzystać punkt zerowy, żeby zbudować sobie własny wszechświat?
— Nie mógłby być taki jak ten, potrzebowałyby wszechświata, gdzie obliczenia i cyfry, z których składa się ich rzeczywistość stałyby się częścią fizycznej materii.
— Wszechświat, który myśli?
— Nazywamy to myśloprzestrzenią, ale tak. — Patrzy mu w oczy, sprawdzając, czy ośmieli się wyrazić pogardę. — Świat prawdziwych bogów.
Zbliżające się pędem syreny w oddali. Przebicie między wszechświatami, wezwijcie straż pożarną. Przez wycie wozów straży przebija się jeszcze jeden odgłos: silniki samolotu.
— Dałem się, kurwa, zrobić jak głupek.
Vishram krzywi się i wtedy wszystko bieleje w doskonałym, przeczystym oślepiającym blasku nadświatła, a kiedy odzyskuje wzrok, w centrum budynku Ośrodka świeci gwiazda, idealnie biała, oszałamiająca.
* * *
Biel tak jaskrawa, tak mocna, że przebija lustrzaną szybę hełmu pilotki, że panu Nandzie przed chwilową utratą wzroku wypala się na siatkówce obraz dużych piwnych oczu, wydatnych kości policzkowych, drobnego nosa. Prześliczna. Jak bogini. Tylu mężczyzn z pewnością pragnie się z tobą ożenić, moja wojowniczko, myśli pan Nandha. Twarz blednie do powidoku, potem purpurowymi plamami i kleksami powraca świat, pan Nandha czuje w oczach łzy słuszności, oto bowiem jest pieczęć, oto znak zaświadczający, że miał rację. W sercu miasta płonie gwiazda pochodząca z czeluści ziemi. Kiwa dłonią na panią pilot. Lądujemy.
— Z dala od ludzi — dodaje. — Nie narażamy lekkomyślnie czyjegoś życia.
* * *
Vishramowi wydaje się, że kiedyś widział taką scenę w filmie. A jeśli nie, trzeba by ją napisać samemu: tłum ludzi stojących na rozległym, zielonym polu; wszyscy zwróceni w tę samą stronę, uniesionymi dłońmi osłaniają oczy przed oślepiającą, aktyniczną iskrą w oddali. Na takim kadrze można zbudować całą opowieść. Ma zmrużone oczy, więc świat redukuje się do dziwnie wyciągniętych sylwetek.
— Jeśli to jest to, co myślę, to leci stamtąd o wiele więcej niż tylko jasne światło — słyszy za plecami głos Ramesha.
— A co to jest to, co myślisz? — pyta Vishram, przypominając sobie własne oparzenie słoneczne od jednego spojrzenia w okienko obserwacyjne. A to był wszechświat niskiego poziomu. Rzut oka na palmera Soni Yadav, wciąż odbierającego dane z systemu monitorującego otwór, mówi, że teraz mają wszechświat numer 212255. Dwa lachy z hakiem różnych wszechświatów.
— Że rodzi się nowy wszechświat — mówi rozmarzonym głosem Ramesh. — Jeśli wciąż tu stoimy, jeśli coś w ogóle zostało, to tylko dlatego, że pola izolujące wciąż go trzymają. Z punktu widzenia subiektywnej fizyki tamtego wszechświata, musi to wyglądać, jakby supergrawitacja ściskała mu czasoprzestrzeń, tak że nie może się rozszerzać. Ale ta energia rozszerzania musi w coś pójść.
— Ile jeszcze wytrzymają rdzenie? — pyta Vishram Sonię Yadav. Wyobraża sobie, że powinien krzyczeć. Na filmach zawsze krzyczą.
Wzruszenie jej ramion mówi mu wszystko co trzeba, potwierdza wszelkie obawy. Nowy wstrząs. Ludzie padają na ziemię, choć jest zdradziecka. Vishram ledwo ich widzi. Gwiazda, oślepiająca gwiazda. Teraz to już maleńka kulka. Wtem słyszy krzyk. Sonia Yadav.
— Deba! Ktoś widział Debę?
Gdy krzyk leci falą przez trawnik, Vishram Ray zdaje sobie sprawę, że już biegnie. Wie, że nie znajdzie między nimi Deby. Deba siedzi na dole, w swojej klitce, w czarnej dziurze pod ziemią, na skraju nicości. Ktoś woła go po imieniu, nie rozpoznaje tego głosu. Ogląda się, biegnie za nim Marianna Fusco. Zrzuciła buty, biegnie niezgrabnie w eleganckiej spódnicy. Nigdy wcześniej nie słyszał, by wykrzykiwała jego imię.
— Vish! Wracaj, nic się nie da zrobić!
Bąbel znów się rozszerza. Ma teraz trzydzieści metrów średnicy, wznosi się nad ośrodkiem jak mogolska kopuła. I tak jak kopuła Mughal Taj, jest pusty w środku, pusty bardziej niż grób chorego na zgryzotę cesarza. Sama nicość. Anihilacja tak absolutna, że nieogarnialna umysłem. A Vishram biegnie ku niej.
— Deba!
Z oślepiającego blasku wyłania się sylwetka. Bezładnie wymachuje rękami.
— Tutaj! — wrzeszczy Vishram. — Tutaj!
Chwyta Debę w ramiona. Chłopak ma ciężko poparzoną twarz, jego skóra pachnie ultrafioletem. Bez przerwy trze oczy.
— Boli! — jęczy. — Boli, kurwa, boli!
Vishram odwraca go w drugą stronę, a bąbel znów wykonuje tytaniczny kwantowy skok. Vishram patrzy teraz na ścianę światła, lecz wydaje mu się, że w tym świetle rozróżnia kształty, wzory, migotanie jaśniejszych i mniej jasnych odcieni, światło i cień. Czerń i biel. Gapi się w to, zahipnotyzowany. Nagle czuje, że zaczyna mu parzyć skórę.
Marianna Fusco chwyta Debę za ramię, razem prowadzą go w bezpieczne miejsce. Akcjonariusze Ray Power cofnęli się w najdalszy kąt eleganckiego ćarbaghu. Vishram myśli, że to dziwne, a zarazem ludzkie, że nikt jeszcze sobie nie poszedł.
— Twoja ocena? — pyta Sonię Yadav. Syreny są już blisko, ma nadzieję, że to pogotowie. A ten samolot jest już bardzo, bardzo blisko.
— Nasze komputery coś wysyłają, niesamowicie szybko.
— Dokąd?
— Do tego.
— Coś możemy zrobić?
— Nie — odpowiada. — Wymknęło nam się z rąk.
Masz już, co chciałaś — Vishram modli się do świetlnej sfery. Nie musisz robić nic więcej. Po prostu zamknij drzwi i idź. I w chwili, kiedy tak myśli, następuje drugi rozbłysk i potężny grzmot powietrza, światła, energii i czasoprzestrzeni wpadającej w absolutną próżnię. Odzyskując wzrok, widzi dwie rzeczy.
Pierwsza to wielki, idealnie półkulisty i gładki krater w miejscu, gdzie kiedyś stał Ośrodek Badawczo-Rozwojowy Ray Power.
Druga to szereg żołnierzy w pełnym bojowym rynsztunku, przesuwający się po pięknym, nawodnionym trawniku, z bronią w pogotowiu.
Na ich czele stoi wysoki, chudy facet w drogim garniturze, z mocnym cieniem popołudniowego zarostu na twarzy i pistoletem w dłoni.
— Proszę o uwagę! — krzyczy facet. — Nikomu nie wolno stąd odchodzić. Wszyscy jesteście aresztowani.
Читать дальше