Nagle słyszy samolot. Unosi wzrok, gdy nadlatuje: szybko, nisko, nad iglicami świątyń i wieżyczkami haweli. Widzi dziesięć tysięcy ludzi kulących się jak jedna osoba, lecz sama stoi, wie bowiem co to takiego. Mówi jej to ostatnia iskierka pamięci z czasów, gdy była czymś innym niż człowiekiem, jakiś ostatni boski podszept, boskie światło, gasnące, wtapiające się w mikrofalowy szum tła wszechświata. Przygląda się, jak samolot hamuje i spada na zadeptany piasek, rozrzucając bryzgami popiołu ogniska sadhu i wie, że to przylecieli po nią.
Zaczyna uciekać.
* * *
Pan Nandha energicznymi gestami ręki rozprowadza swój zespół, żeby opróżnił ghat i zablokował wyjścia. Kątem oka dostrzega, że Vik trzyma się z tyłu, wciąż w polowym ubraniu po nocnych bitwach, Vik spocony i niechlujny w wilgotny, monsunowy poranek, Vik niepewny, Vik wystraszony. Notuje sobie w myśli, że ma upomnieć go potem za zbyt mały zapał. Kiedy zamkną tę sprawę, przyjdzie pora solidnie tym wszystkim pokierować.
Pan Nandha maszeruje po wilgotnym, białym piasku.
— Uwaga, uwaga! — krzyczy, unosząc legitymację. — Operacja zabezpieczająca Ministerstwa. Proszę udzielić naszym funkcjonariuszom wszelkiej pomocy. Nie ma zagrożenia.
Niestety, to pistolet w prawej ręce, nie władza w lewej, każe mężczyznom się rozstąpić, rodzicom przygarnąć ciekawskie dzieci, żonom zepchnąć mężów z jego drogi. Dla pana Nandhy ghat Dasashvamedha jest areną wybrukowaną duchami i otoczoną przyglądającymi się bogami. Wyobraża sobie uśmiechy na ich olbrzymich, niebotycznych twarzach. Skupia się na małej, rozjarzonej kropeczce w swoim wzbogaconym polu widzenia, przybierającej teraz kształt gwiazdy, pentagramu ludzkiej postaci. Aeai ucieka z punktu obserwacyjnego na wieży ciśnień. Jest już na pomoście. Pan Nandha puszcza się biegiem.
* * *
Tłum przysiadł, gdy przeleciał nad nim tilt-jet; Lisa Durnau skuliła się razem ze wszystkimi, a teraz, kiedy dostrzega Aj na wieży, jednocześnie czuje, że dłoń Lulla wyślizguje się z jej dłoni. Tłum zamyka się za nim. Nie ma go.
— Lull!
Zrobił parę kroków i zniknął całkowicie, wchłonięty przez poruszające się jaskrawe szarawary, kurty i koszulki. Ukrywa się pod samym ich nosem.
— Lull!
Nie ma szans, aby ktokolwiek ją usłyszał przez ten zgiełk na ghacie. Nagle czuje się klaustrofobicznie, bardziej niż nawet w kamiennym kanale rodnym Darnleya 285. Samotna w tłumie. Zatrzymuje się, dysząc w deszczu.
— Lull!
Zadziera głowę, patrzy na wieżę wodną u szczytu kamiennych stopni. Aj ciągle stoi przy balustradzie. A gdzie ona, tam Lull. Nie miejsce i nie pora na zachodnie ceregiele. Lisa Durnau przepycha się łokciami przez skłębiony tłum.
* * *
Na Tabliczce ona jest niewinna, na Tabliczce ona nic nie wie, nic nie widzi, na Tabliczce jest nastolatką na wysokiej budowli, patrzącą w dół na jeden z wielu cudów świata ludzi.
— Przepuśćcie mnie! Przepuśćcie mnie! — krzyczy Thomas Lull.
Widzi, jak tilt-jet wysuwa modliszkowate podwozie i osiada na łasze piasku. Widzi przetaczające się przez tłum fale niezadowolenia, gdy żołnierze spychają ludzi w tył. Z najwyższego stopnia ghatu dostrzega też bladą postać, przesuwającą się po opróżnionym z ludzi marmurze. Czwarty awatar z Tabernakulum. Nandha, Pies Kryszny.
Jest takie opowiadanie Kafki, przypomina sobie Lull w tym wywoływanym przez ogromny wysiłek dziwnym zwróceniu do wewnątrz; posłaniec niosący poddanemu wiadomość o królewskiej łasce i zaszczycie. Choć unosi pieczęcie, przepustki i wypowiada hasła, nie może wyjść z pałacu, bo ciżba jest tak gęsta — i nigdy nie przebija się przez ten tłum, by zanieść ważną wieść. Poddany nigdy się nie dowiaduje — przynajmniej tak to pamięta ze swoich paranoicznych czasów.
— Aj! — Jest już wystarczająco blisko, by widzieć trzy brudne białe paski na boku jej szarych adidasów. — Aj… — Jego słowa wpadają w studnię dźwięku, stłumione i stłamszone przez ostrzejsze, głośniejsze dźwięki języka hindi. Zawodzi go oddech, pod koniec każdego wdechu czuje drobne, elastyczne napięcie.
Chuj z Kafką.
— Aj!
Już jej nie widzi.
* * *
Biegnij, szepczą popioły bogów. Klekoce stopami na metalowym pomoście, okręca się wokół filaru i zeskakuje po ostrych krawędziach stalowych stopni. Starszy człowiek krzyczy i przeklina, gdy wpada na niego.
— Przepraszam — szepcze, unosząc błagalnie ręce, ale jego już nie ma. Na najwyższym stopniu zatrzymuje się na moment.
Na piasku po jej prawej stronie stoi tilt-jet, przy samej wodzie. Fala w tłumie przesuwa się ku niej jak kobra. Za nią pomiędzy niskimi, ociekającymi deszczem straganami Dasashvamedha Gali przesuwają się bicze anten wojskowego hummera. Tamtędy nie ucieknie. Przy nabrzeżu stoi wodolot, a przy nim olbrzymi romb ludzi usiłujących wcisnąć się na pokład. Wielu stoi po ramiona w wodzie, trzymając na głowach swój dobytek. Kiedyś mogłaby próbować opanować rządzące statkiem maszyny i uciec wodą. Ale nie ma już tej władzy. Jest tylko człowiekiem. Po lewej stronie ku Gangesowi schodzą ściany i mury obserwatorium Mana Singha. Głowy, ręce, głosy, bagaże, barwy, mokra od deszczu skóra, oczy.
Blada twarz wystająca z tłumu, dzięki zachodniemu wzrostowi. Długie włosy, siwa szczecina. Niebieskie oczy. Niebieska koszula, głupkowata koszula, krzykliwa, jaskrawa koszula, zbawcza, cudowna koszula.
— Lull! — Wykrzykuje Aj i zeskakuje po stromych, śliskich ghatach, ślizgając się na kamieniach, przeskakując zwały tobołów, przewracając dzieci, przeskakując przez niskie murki i podesty, gdzie bramini solą i ogniem, muzyką i prasadem upamiętniają ofiarę z dziesięciu koni na cześć Brahmy. — Lull!
* * *
Pan Nandha jedną myślą odpędza bogów i demony. Dopadł celu. Już mu nie ucieknie w miasto. Rzeka jest przed nim zamknięta, za sobą ma pana Nandhę, jedyna droga: naprzód. Ludzie rozstępują się przed nim jak morze w jakimś cudzoziemskim religijnym micie. Widzi już tę aeai. Jest ubrana na szaro, w bezbarwną, maszynową szarość, tak łatwą do wykrycia i tak bardzo ją identyfikującą.
— Stój — mówi łagodnie pan Nandha. — Jesteś aresztowana. Jestem funkcjonariuszem organów ścigania, proszę się zatrzymać i położyć na ziemi.
Pomiędzy nim a aeai jest pusta przestrzeń. Pan Nandha widzi, że ona się nie zatrzyma, że wie, czego chce od niej prawo, i jedyna, minimalna szansa przeżycia jest w nieposłuszeństwie. Pan Nandha szczęka bezpiecznikami broni. Awatar Indry wyciąga długie ramię ku celowi. I wtedy prawy kciuk robi coś, czego nigdy wcześniej nie robił. Przełącza broń zdolnej lufy, zabijającej maszyny, na górną. Mechanizm przeskakuje z jedwabistym szczęknięciem.
* * *
Biegnij. Takie łatwe słowo, kiedy płuca nie zaciskają się jak pięści po każdym oddechu, kiedy tłum nie stawia oporu każdemu krokowi, szturchnięciu i kuksańcowi, kiedy jedno drobne pośliźnięcie nie posyła cię na zagładę pod jego stopami, kiedy mężczyzna, który może cię ocalić, nie znajduje się w najdalszym geometrycznie punkcie wszechświata. Biegnij. Takie łatwe słowo dla maszyny.
* * *
Pan Nandha, unosząc broń, zatrzymuje się z poślizgiem na zdradzieckim, wypolerowanym stopami kamieniu. Celownik nie może już zejść z celu, nie bardziej niż Słońce ze środka swojego Układu. India na to nie pozwoli. Boli go wyciągnięta ręka, bolą ramiona.
— W imieniu Ministerstwa, stać! — krzyczy.
Читать дальше