— Dokładnie.
— Czy chodzi tu o coś, w czym mógłbym pomóc?
— Jeśli masz na myśli przyczynę bólu głowy, to nie. Może jednak bezpośrednie sprawy…
— Jak na przykład wyprowadzenie cię stąd tak, żeby nie zauważył?
— O tym właśnie myślałem. Machnął zabandażowaną ręką.
— Nie ma sprawy. Pij spokojnie. Odpręż się. Załatwione. Udawaj, że oglądasz towar.
— Dlaczego?
— A dlaczego nie?
— Co ci się stało w rękę?
— Tak jakby wypadek z nożem rzeźnickim. Czy dali ci już dyplom?
— Nie. Nadal nad tym pracują, przyszedł kelner, położył przed doktorem serwetkę i postawił na niej drinka, wziął pieniądze, rzucił okiem na zdjęcia, puścił do mnie oko i wrócił do baru.
— Kiedy odchodziłem, myślałem, że przyszpiliłem cię z historii — powiedział unosząc kieliszek. Pociągnął łyczek, zacisnął usta, pociągnął jeszcze raz. — Co się stało?
— Uciekłem w archeologię.
— To niepewne. Miałeś za dużo zaliczeń z antropologii i historii starożytnej, żeby starczyło ci na dłużej.
— To prawda. Ale miałem spokojną przystań na czas drugiego semestru, a o to mi właśnie chodziło. Na jesieni wprowadzili geologię. Zakopałem się w niej na półtora roku. Do tego czasu otworzyło się kilka nowych obszarów.
Potrząsnął głową.
— Wyjątkowo absurdalne — powiedział.
— Dziękuję.
Pociągnąłem długi zimny łyk. Chrząknął.
— A właściwie jak poważna jest ta sytuacja?
— Tak od ręki powiedziałbym, że bardzo — choć wydaje się oparta na nieporozumieniu.
— To znaczy masz do czynienia z władzami czy osobami prywatnymi?
— Wydaje się, że z jednymi i z drugimi. Dlaczego? Zastanawiasz się, czy rzeczywiście mi pomóc?
— Nie, oczywiście, że nie! Usiłowałem ocenić wielkość opozycji.
— Przepraszam. Chyba jestem ci winien objaśnienie ryzyka…
Podniósł rękę, jakby chciał mi przerwać, ale ja mówiłem dalej.
— Nie mam pojęcia, kto mnie śledzi, ale przynajmniej dwóch ludzi zamieszanych w to wszystko wygląda na niebezpiecznych.
— Dobrze, to mi wystarcza — rzekł. — Jak zwykle jestem całkowicie odpowiedzialny za własne działanie i wybieram pomoc. Dosyć!
Wypiliśmy za jego pomoc. Z uśmiechem przetasował zdjęcia.
— Gdybyś chciał, naprawdę mógłbym ci załatwić noc z jedną z nich — powiedział.
— Dzięki. Dzisiaj jednak zamierzam się upić.
— Nie są to zajęcia wzajemnie się wykluczające.
— Dzisiaj tak.
— No cóż — wzruszył ramionami — nie zamierzam cię do niczego zmuszać. Po prostu wzbudziłeś moją gościnność. Sukces często tak na mnie działa.
— Sukces?
— Jesteś jedną z nielicznych znanych mi osób, jakie odniosły sukces.
— Ja? Dlaczego?
— Dokładnie wiesz, co robisz, i robisz to dobrze.
— Ale tak naprawdę to ja niewiele robię.
— I oczywiście ilość nic dla ciebie nie znaczy, tak samo jak znaczenie, które przypisują twoim działaniom inni. W moich oczach robi to z ciebie człowieka sukcesu.
— Przez to, że nic mnie nie obchodzi? Ależ nic podobnego.
— Oczywiście, że cię obchodzi, oczywiście! Ale to kwestia stylu, świadomości wyboru…
— Dobra — powiedziałem. — Uwaga przyjęta we właściwym duchu. Teraz…
—…a to robi z nas bratnie dusze — ciągnął. — Jestem dokładnie taki sam.
— Oczywiście. Cały czas to wiedziałem. A jeśli chodzi o wydostanie mnie stąd…
— W kuchni jest tylne wyjście — powiedział. — W ciągu dnia podaje się tu posiłki. Wyjdziemy tamtędy. Barman to mój znajomy. Nie ma sprawy. Potem zaprowadzę cię okrężną drogą do mojego mieszkania. Powinna się tam teraz odbywać impreza. Baw się, ile zechcesz, i prześpij się w jakimś ciepłym kącie.
— Brzmi zachęcająco, szczególnie ten kąt. Dzięki.
Skończyliśmy drinki, a Merimee włożył damy do kieszeni. Poszedł porozmawiać z barmanem. Zobaczyłem, jak ten kiwa głową. Potem Merimee odwrócił się i oczyma pokazał tył sali. Spotkałem się z nim przy drzwiach prowadzących do kuchni. Przeprowadził m-nie przez kuchnię i wyszliśmy tylnymi drzwiami na boczną uliczkę. Podniosłem kołnierz dla ochrony przed nieustającą mżawką i poszedłem za nim na prawo. Przy następnej przecznicy skręciliśmy w lewo, przeszliśmy obok ciemnych sylwetek pojemników na śmieci, wpadliśmy w kałużę wielkości jeziora, gdzie zmoczyłem skarpetki, i wyszliśmy w połowie następnego kwartału.
Trzy czy cztery przecznice i dwa razy tyle minut później wchodziłem za nim po schodach do mieszkania. Wilgoć powodowała stęchły zapach, a schody trzeszczały nam pod nogami. Wchodząc usłyszałem stłumione dźwięki muzyki zmieszane z głosami i śmiechem…”
Kierując się tymi odgłosami dotarliśmy w końcu do jego drzwi. Weszliśmy, Merimee przedstawił mnie dobrym kilkunastu osobom, a ja zdjąłem płaszcz. Znalazłem jakąś szklaneczkę, lód i rozcieńczalnik i zaniosłem wszystko do fotela. Usiadłem, żeby porozmawiać, popatrzeć i mieć nadzieję, że rozbawienie jest zaraźliwe, zapijając się jednocześnie w wielką pustkę, która gdzieś na mnie czekała.
Oczywiście w końcu ją znalazłem, ale przedtem impreza weszła w stadium ostatecznego rozkładu. Wszyscy obecni zmierzali różnymi ścieżkami w tym samym kierunku, a i ja czułem, że robię podobnie. Poprzez opary, dźwięki, wódę wszystko wydawało się normalne, na miejscu i niezwykle kolorowe, nawet ponowne wejście Merimeego, odzianego jedynie w girlandę z liści laurowych i siedzącego na szarym osiołku, który zadomowił się w jednym z tylnych pokoi. Przed nim szedł szeroko uśmiechnięty karzeł z parą czyneli. Przez chwilę wydawało się, że nikt nic nie zauważył. Procesja zatrzymała się przede mną.
— Fred?
— Tak?
— Nim zapomnę: gdybyś zaspał i mnie już nie było, to bekon jest w lodówce w dolnej szufladzie po prawej, a chleb trzymam w kredensie po lewej. Jajka są na widoku. Poczęstuj się.
— Dzięki, będę pamiętał.
— I jeszcze jedno…
Pochylił się do przodu i ściszył glos.
— Dużo rozmyślałem — powiedział.
— Tak?
— O tych kłopotach, w jakich się znalazłeś.
— No i?
— Nie bardzo wiem, jak to powiedzieć… Ale… Czy sądzisz, że możesz zostać zabity?
— Niestety tak.
— No cóż — ale tylko jeśli sprawa stanie się bardzo pilna, pamiętaj — mam kilku niezbyt prawomyślnych znajomych. Jeśli… Jeśli dla twojego własnego dobra stanie się konieczne, żeby jakiś osobnik zszedł z tego świata przed tobą, chciałbym, żebyś zapamiętał mój numer telefonu. Zadzwoń, jeżeli będziesz musiał, opisz tego osobnika i wspomnij, gdzie można go znaleźć. Paru ludzi jest mi winnych kilka przysług. To może być jedna z nich.
Ja… ja naprawdę nie wiem, co powiedzieć. Oczywiście dziękuję. Mam nadzieję, że nie będę musiał wziąć cię za słowo. Nigdy nie spodziewałem się…
Chociaż tyle mogę zrobić dla ochrony inwestycji twego wuja Alberta.
— Wiedziałeś o wuju Albercie? O jego testamencie? Nigdy nie wspominałeś…
— Że o nim wiedziałem? Al i ja byliśmy kumplami na Sorbonie. Latem sprzedawaliśmy broń do Afryki i na wschód. Ja straciłem swoje pieniądze, ale on oszczędzał i zarobił jeszcze więcej. Trochę poeta, trochę łajdak. Wydaje się, że to twoja cecha rodzinna. Wszyscy jesteście klasycznymi, szalonymi Irlandczykami. O, tak, znałem Ala.
— Dlaczego nigdy przedtem nie wspomniałeś o tym?
— Pomyślałbyś, że wykorzystuję tę znajomość, aby zmusić cię do zrobienia dyplomu. Takie wtrącanie się do twoich decyzji nie byłoby uczciwe. Teraz jednak twoje obecne problemy zwalniają mnie z powściągliwości .
Читать дальше