Z jakiegoś miejsca znajdującego się na zewnątrz i poniżej okna dobiegały ciche dźwięki ruchu miejskiego. Poprzez wzór rysowany słońcem na zaciekach szyby widziałem górny róg ceglanego budynku na tyle odległego, że między nami na pewno musiała przebiegać ulica. Uczyniłem pierwszy tego ranka ruch przełknięcia na sucho i znów zdałem sobie sprawę, jak bardzo chce mi się pić. Powietrze było suche i cuchnęło zastarzałymi smrodami, z których pewne były mi znajome, inne natomiast egzotyczne.
Poruszyłem się lekko sprawdzając, co m-nie boli. Nieźle. Lekkie pulsowanie w zatokach, ale nie na tyle mocne, żeby zwiastować ból głowy. Przeciągnąłem się, czując się odrobinę sprawniejszy.
Odkryłem, że ostrym przedmiotem wrzynającym mi się w bok jest butelka, i to pusta. Skrzywiłem się przypominając sobie, jak się tam dostała. Ach tak, impreza… Była jakaś impreza…
Usiadłem. Zobaczyłem moje buty. Włożyłem je. Wstałem.
Woda… Przez kotarę z paciorków szło się do łazienki za rogiem. Tak.
Nim zdążyłem ruszyć w tym kierunku, osiołek odwrócił się, popatrzył na mnie i podszedł.
Powiedziałbym, że ułamek sekundy przedtem, nim mnie to spotkało, wiedziałem, co mnie spotka.
— Nadal jesteś zamroczony — odezwał się osiołek albo wydało mi się, że się odezwał, bo słowa dziwnie mi dzwoniły w głowie — więc ugaś pragnienie i umyj twarz. Nie używaj jednak tylnego okna jako drzwi. Mogłoby to pociągnąć za sobą pewne kłopoty. Proszę, abyś wrócił do tego pokoju, kiedy skończysz. Mam ci coś do posiedzenia.
Z miejsca leżącego poza zaskoczeniem powiedziałem: — Dobrze — poszedłem do łazienki i puściłem wodę.
Za oknem łazienki nie było nic szczególne podejrzanego. Nikogo w zasięgu wzroku, kto mógłby coś wiedzieć, nikogo, kto mógłby coś zrobić, gdybym postanowił przejść na sąsiedni budynek, a potem w górę, w górę i w miasto. Jeszcze nie miałem zamiaru tego robić, ale zacząłem się zastanawiać, czy osiołek nie jest panikarzem.
Okno… Wróciłem myślą do owego prostokąta czerni, huku wystrzału, do szkła. Rozdarłem kurtkę o framugę, a padając otarłem sobie ramię. Przetoczyłem się jeszcze kilka razy, wstałem i kuląc się pobiegłem…
W godzinę później znajdowałem się w jakimś barze w Village wykonując drugą część instrukcji. Nie za szybko jednak, ponieważ owo przelotne uczucie nadal mnie nie opuszczało i chciałem zachować zmysły na tyle długo, żeby przegrupować się emocjonalnie. Toteż zamówiłem piwo i powoli je sączyłem.
Lekkie podmuchy wiatru niosły po ulicach kawałki papieru. Zabłąkane płatki śniegu zmieniały się w mokre plamy w chwili zetknięcia z czymkolwiek. Potem ten stan przejściowy zniknął i zimne krople deszczu na przemian to pryskały, to kapały i w końcu zupełnie ustały, by za chwilę dryfować w plamach mgły.
Wiatr prześlizgujący się wokół drzwi gwizdał, a mnie zrobiło się chłodno nawet mimo kurtki. Dlatego kiedy po dziesięciu czy piętnastu minutach skończyłem piwo, poszedłem szukać jakiegoś cieplejszego baru. Tak sobie mówiłem, ale na jakimś prymitywniejszym poziomie nadal działał impuls ucieczki, pomagając mi w podjęciu tej decyzji.
W ciągu następnej godziny odwiedziłem jeszcze trzy bary, pijąc w każdym po piwie.
Po drodze wstąpiłem do sklepu i kupiłem butelkę, ponieważ było późno, a ja nie znosiłem nawalać się publicznie. Zacząłem zastanawiać się, gdzie spędzę noc. Postanowiłem, że złapię taksówkę, poproszę kierowcę, żeby znalazł mi jakiś hotel, i tam doprowadzę się do stanu krańcowego upojenia alkoholowego. Nie ma sensu zastanawiać się, jakie będą tego rezultaty, i nie trzeba się też śpieszyć. W tej chwili chciałem być otoczony ludźmi, ich głosami i ścianami odbijającymi blaszaną muzykę. Podczas gdy moje ostatnie wspomnienia z Australii były poplątane i zatarte, opuszczając salę miałem czysty wzrok i byłem napięty jak naciąg rakiety tenisowej. Jeszcze słyszałem trzask i kruchy brzęk szkła. Niedobrze jest myśleć o tym, jak do człowieka strzelano.
Piąty bar okazał się szczęśliwym miejscem. Trzy czy cztery stopnie poniżej poziomu ulicy, ciepły, pogrążony w przyjemnym mroku, wypełniony był wystarczającą ilością klientów, żeby zaspokoić moją potrzebę słyszenia dźwięków wydawanych przez ludzi, ale nie tak przepełniony, żeby cokolwiek miał mi za złe zajęcie stolika pod przeciwległą ścianą. Zdjąłem kurtkę i zapaliłem papierosa. Jakiś czas tu posiedzę.
W jakieś pół godziny później znalazł mnie więc właśnie tam. Udało mi się znacznie odprężyć, trochę zapomnieć i osiągnąć stan ciepła oraz wygody nie zważając na gwizd wiatru, kiedy przechodząca obok postać zatrzymała się, odwróciła i usiadła naprzeciw mnie.
Nawet nie podniosłem wzroku. Kątem oka zauważyłem, że to nie glina, i nie chciało mi się zwracać uwagi na czyjąś przypadkową obecność, szczególnie, że mógł to być pedał.
Siedzieliśmy tak bez ruchu prawie pół najeżonej minuty. Następnie coś błysnęło na blacie, a ja odruchowo spojrzałem.
Przede mną leżały trzy absolutnie jednoznaczne zdjęcia: dwie brunetki i jedna blondynka.
— Co byś powiedział na małą rozgrzewkę w taką zimną noc? — dobiegł mnie głos, który zmusił mój umysł do uwagi, a wzrok do uniesienia się o czterdzieści pięć stopni.
— Doktor Merimee! — powiedziałem.
— Ćśśś — syknął. — Udawaj, że patrzysz na zdjęcia!
Ten sam stary trencz, jedwabny szalik i beret… Ta sama długa cygarniczka… Oczy niewiarygodnej wielkości za szkłami, które nadal sprawiały na mnie wrażenie, że zaglądam do akwarium. Ile to już lat?
— Co ty tu robisz, do diabła? — spytałem.
— Oczywiście zbieram materiał na książkę. Cholera! Patrz na zdjęcia, Fred! Udawaj, że się im pilnie przyglądasz. Mówię poważnie. Jest niedobrze. Myślę, że z tobą.
Spojrzałem więc z powrotem na lśniące damy.
— Dlaczego niedobrze?
— Zdaje się, że łazi za tobą taki jeden.
— Gdzie on teraz jest?
— Po drugiej stronie ulicy. Kiedy ostatnio go widziałem, stał w jakichś drzwiach.
— Jak wygląda?
— Trudno powiedzieć. Ubrany odpowiednio do pogody. Wielki płaszcz. Naciągnięty kapelusz. Głowa pochylona do przodu. Średniego wzrostu albo trochę niższy. Możliwe że to jakiś osiłek.
Parsknąłem śmiechem.
— To mógłby być każdy. Skąd wiesz, że za mną chodzi?
— Zauważyłem cię ponad godzinę temu, kilka barów wcześniej. Tam jednak było dość tłoczno. Właśnie kiedy ruszyłem w twoim kierunku, wstałeś, żeby wyjść. Zawołałem, ale w tym hałasie mnie nie usłyszałeś. Nim zapłaciłem i wyszedłem, odszedłeś już spory kawałek. Ruszyłem za tobą i zobaczyłem, jak ten gość wychodzi z jakichś drzwi i robi to samo. Z początku nie zwróciłem na to uwagi, ale ty jakiś czas kluczyłeś, a on skręcał w tych samych miejscach. A kiedy znalazłeś następny bar, po prostu zatrzymał się i mu się przyglądał. Następnie wszedł w jakieś drzwi, zapalił papierosa, kaszlnął kilka razy i czekał obserwując wejście do baru. Poszedłem więc do następnego rogu. Była tam budka telefoniczna, więc wszedłem do środka i udając, że dzwonię, obserwowałem go. Nie zabawiłeś w tamtym barze zbyt długo, a kiedy poszedłeś dalej, on zrobił to samo. Nie podchodziłem do ciebie przez dwa następne bary, bo chciałem mieć pewność. Teraz ją mam. Jesteś śledzony.
— Dobra — rzekłem — kupuję.
— Twoje nonszalanckie pogodzenie się z sytuacją sprawia wrażenie, że nie jest ona całkowicie nieoczekiwana.
Читать дальше