— Skąd wiesz?
— Śmierdzi szczęściem czy coś takiego. I w ogóle jest taki dziwny.
— Kupuję. Mógłby się pośpieszyć i wrócić do domu.
— Też tak sądzę.
Ten z fotela wstał i podszedł do okna. Po pewnym czasie westchnął. — Jak długo, jak jeszcze długo. Boże?
— Warto poczekać.
— Nie przeczę. Ale im prędzej go złapiemy, tym lepiej.
— Oczywiście. Wypiję za to.
— Słuchaj, co tam masz?
— Trochę winiaku.
— Masz to cały czas i dajesz mi to czarne błoto?
— Cały czas pytałeś o kawę. Poza tym dopiero co znalazłem.
— Dawaj.
— Jest jeszcze jeden kieliszek. Bądźmy kulturalni. To dobry alkohol.
— Nalewaj.
Usłyszałem, jak z mojej bożenarodzeniowej butelki wychodzi korek. Potem dzwonienie szkła, kroki.
— Masz.
— Pachnie nieźle.
— Prawda?
— Zdrowie królowej!
Szuranie nóg. Delikatny brzęk.
— Niech ją Bóg ma w opiece.
Potem usiedli i znów zapadli w milczenie. Stałem tak jakiś kwadrans, ale nic już nie mówili.
Przesunąłem się cichutko do stelaża w rogu, znalazłem trochę pieniędzy, jakie jeszcze miałem w bucie, wyjąłem je, włożyłem do kieszeni i wróciłem na parapet.
Zamknąłem okno równie ostrożnie jak je otworzyłem, cofnąłem się na dach, przeciąłem drogę czarnemu kotu, który wygiął grzbiet w luk i prychnął — niewątpliwie przesądny, ale go za to nie winiłem — i odszedłem.
Po dokładnym obejrzeniu budynku Hala i stwierdzeniu, że poza mną nie ma tam żadnych nocnych marków, zadzwoniłem do niego z automatu na rogu. Byłem nieco zdziwiony, że podniósł słuchawkę po kilku sekundach.
— Tak?
— Hal?
— Tak. Kto mówi?
— Twój stary kumpel, który lubi się wspinać.
— Cześć! W jakie kłopoty się wpędziłeś?
— Gdybym wiedział, to miałbym coś za moje starania. Możesz mi coś o tym powiedzieć?
— Pewnie nic ważnego. Jest jednak kilka drobiazgów, które mogłyby…
— Posłuchaj, czy mogę przyjść?
— Jasne, czemu nie?
— Ale teraz. Nie chciałbym ci przeszkadzać, ale…
— Żaden problem. Właź na górę.
— Nic ci nie jest?
— Właściwie to nie. Mieliśmy z Mary drobną różnicę zdań, więc pojechała na weekend do matki. Jestem na wpół zalany, co oznacza, że drugie pół jest trzeźwe. Co wystarcza. Opowiesz mi o swoich kłopotach, a ja ci opowiem o swoich.
— Umowa stoi. Będę za pół minuty.
— Świetnie. To na razie.
Odłożyłem słuchawkę, przeszedłem przez ulicę, zadzwoniłem i wszedłem. Po chwili pukałem do jego drzwi.
— Ach, jak rychło — rzekł otwierając szeroko drzwi i cofając się. — Wejdź. Gość w dom, Bóg w dom. Przydałoby mi się jakieś błogosławieństwo.
— Pokój z kuchnią — rzekłem wchodząc do środka. — Przykro mi słyszeć, że masz kłopoty.
— Miną. Zaczęło się od przypalonego obiadu i spóźnienia na występ, to wszystko. Głupia rzecz. Myślałem, że to ona dzwoni. Chyba będę musiał jutro przeprosić. Dzięki kacowi powinienem brzmieć szczególnie pokornie. Co pijesz?
— Właściwie nie… A, do diabła! Co masz?
— Kropelkę wody sodowej w morzu szkockiej.
— Nalej odwrotnie — powiedziałem przechodząc do salonu i siadając w wielkim miękkim odchylonym fotelu.
Po chwili wszedł Hal, podał mi wysoką szklaneczkę, z której zdrowo pociągnąłem, usiadł naprzeciwko mnie, sam się napił i powiedział: — Czy popełniłeś ostatnio jakieś szczególnie potworne czyny?
Potrząsnąłem głową.
— Zawsze ofiara, nigdy zwycięzca. A co słyszałeś?
— Właściwie to nic. Same plotki i domysły. Dużo mnie o ciebie pytano, ale niczego nie mówiono.
— Pytano? Kto?
— No, na przykład twój opiekun Dennis Wexroth…
— Czego chciał?
— Informacji o twoich indywidualnych zajęciach w Australii.
— Na przykład jakich?
— Na przykład gdzie jesteś. Chciał dokładnie wiedzieć, gdzie kopiesz.
— I co mu powiedziałeś?
— Że nie wiem, co mogło być prawdą. Rozmawialiśmy przez telefon. Potem przyszedł osobiście i przyprowadził ze sobą jeszcze kogoś — jakiegoś pana Nadlera. Facet miał legitymację Departamentu Stanu. Zachowywał się, jakby był zaniepokojony możliwością zabrania przez ciebie jakichś eksponatów z Australii i stworzenia przez to kryzysu.
Powiedziałem coś wulgarnego.
— Tak, pomyślałem to samo — przytaknął. — Koniecznie chciał, żebym przypomniał sobie, czy mówiłeś coś o swojej marszrucie. Kusiło mnie, żeby przypomnieć sobie na przykład Tasmanię, ale przestraszyłem się. Nie wiedziałem, co mogą zrobić. Upierałem się więc, że nic mi o swoich planach nie mówiłeś.
— Dobrze. Kiedy to było?
— Och, w jakich tydzień po twoim wyjeździe. Dostałem twoją kartkę z Tokio.
— Rozumiem. To wszystko?
— Nie, do cholery. To był dopiero początek.
Pociągnąłem jeszcze jeden potężny ryk. — Nadler wrócił następnego dnia pytając, czy sobie jeszcze coś przypomniałem. Już poprzednio dał mi numer, żebym zadzwonił, jak mi się coś przypomni albo jeśli odezwiesz się do mnie, więc się rozzłościłem. Powiedziałem, że nie, i go spławiłem. Potem znów przyszedł dziś rano, żeby wbić mi do głowy, że jeśli pójdę na współpracę, to dla twojego dobra, i że możesz mieć kłopoty, a ja będąc szczery mogę ci pomóc. Powiedział, że zanim dowiedzieli się o twoich kłopotach z operą w Sydney, zniknąłeś na pustyni. Co takiego stało się w Sydney?
— Później, później. Mów dalej. Chyba że to wszystko.
— Nie, nie. Znów się rozzłościłem, jeszcze raz odmówiłem i jeśli o niego chodzi, to na razie koniec. Ale dowiadywali się jeszcze inni. Miałem co najmniej pięć telefonów od ludzi, którzy twierdzili, że po prostu muszą się z tobą skontaktować, że to bardzo ważne. Nikt jednak nie powiedział, dlaczego. Ani nie zostawił żadnego tropu.
— Co to znaczy? Próbowałeś do nich dotrzeć?
— Ja nie, ale ten detektyw tak.
— Detektyw?
— Właśnie do tego zmierzałem. W ciągu ostatnich dwóch tygodni trzy razy mi się włamywano i przetrząsano mieszkanie. Oczywiście wezwałem gliniarzy. Nie widziałem żadnego związku z telefonami, ale po trzecim razie detektyw zapytał mnie, czy nie przytrafiło mi się ostatnio coś niezwykłego. Więc wspomniałem, że ciągle dzwonią jacyś dziwni ludzie i pytają o znajomego, który wyjechał. Kilku z nich zostawiło numery telefonów. Uważał, że warto je sprawdzić. Rozmawiałem z nim jednak wczoraj i dowiedziałem się, że nic nie wypłynęło. Wszystkie były numerami telefonów publicznych.
— Czy coś ci zginęło?
— Nie. Jego też to zaniepokoiło.
— Rozumiem — powiedziałem powoli sącząc płyn. — Czy ktoś zwracał się do ciebie bezpośrednio z niezwykłymi pytaniami nie dotyczącymi mnie? Szczególnie o ten kamień Bylera?
— Nie. Ale może cię zainteresuje, że podczas twojej nieobecności było włamanie do jego laboratorium. Nikt nie potrafił powiedzieć, czy czegoś brakuje. Ale wracając do twojego innego pytania, mimo że nikt nie pytał mnie o kamień, ktoś próbował w jakimś celu do mnie dotrzeć. Może miało to związek z włamaniem i przeszukaniem mieszkania. Nie wiem. Ale przez kilka dni wydawało mi się, że ktoś za mną chodzi. Z początku nie zwracałem na to uwagi. Właściwie pomyślałem o nim dopiero wtedy, kiedy wszystko się zaczęło. Ten sam człowiek, niespecjalnie natrętny, ale zawsze gdzieś w pobliżu. Nigdy nie podszedł na tyle blisko, żebym mógł się mu dobrze przyjrzeć. Z początku myślałem, że to nerwy. Później oczywiście mi się przypomniał, było jednak już za późno. Zniknął, kiedy policja zaczęła interesować się mną i tym budynkiem.
Читать дальше