— Dziękuję — powiedziałem oddając papierosy.
— Zatrzymaj je. Ja palę coś w rodzaju fajki. A tak nawiasem mówiąc, bardziej potrzebujesz wypoczynku i pożywienia niż nikotyny. Za pomocą małego urządzenia, które mam przy sobie, obserwuję bicie twego serca, ciśnienie krwi i wskaźnik podstawowych procesów metabolicznych…
— Ale nie martw się tym — wtrącił Ragma częstując się papierosem i wyciągając skądś zapalniczkę. — Charv jest hipochondrykiem. Jednak naprawdę uważam, że nim zaczniemy rozmawiać, powinniśmy wrócić do naszego pojazdu. Niebezpieczeństwo nadal ci zagraża.
— Do pojazdu? Do jakiego pojazdu? Gdzie on jest?
— Jakieś pół kilometra stąd — odezwał się Charv — a Ragma ma rację. Będzie bezpieczniej, jeśli natychmiast opuścimy to miejsce.
— Muszę uwierzyć wam na słowo — powiedziałem. — Ale szukaliście mnie, właśnie mnie, prawda? Wiedzieliście, jak się nazywam. Wydaje się, że coś niecoś o mnie wiecie…
— A więc odpowiedziałeś sobie na własne pytanie — powiedział Ragma. — Mieliśmy powody sądzić, że jesteś w niebezpieczeństwie, i mieliśmy rację.
— Skąd wiedzieliście?
Spojrzeli po sobie.
— Przykro mi — rzekł Ragma. — Znów to samo.
— Co to samo?
— Coś, czego nie wolno nam mówić.
— Kto wam pozwala i zakazuje?
— To samo.
Westchnąłem. — Dobra. Chyba dam radę przejść taki kawałek. Jeśli nie, to dowiecie się o tym bardzo szybko.
— Doskonale — powiedział Charv, gdy wstałem.
Tym razem czułem się pewniej i musiało to być widać. Skinął głową, odwrócił się i zaczął iść bardzo niekangurzym krokiem. Ruszyłem za nim z Ragmą u boku. Tym razem zachowywał postawę dwu nożną.
Teren był dość płaski, więc droga nie sprawiała trudności. Po paru minutach ruchu potrafiłem wykrzesać z siebie nawet odrobinę entuzjazmu na myśl o kanapce z masłem orzechowym. Zanim jednak zdołałem wygłosić komentarz na temat poprawy mojego stanu. Ragma zawołał coś po obcemu.
Charv odpowiedział i oddalił się przyśpieszonym krokiem nieomal potykając się o dolne partie swego przebrania.
Ragma odwrócił się do mnie. — Poszedł rozgrzać silniki, żebyśmy mogli szybko wystartować. Byłbym zobowiązany, gdybyś mógł iść szybciej.
Postarałem się, jak mogłem, i spytałem:
— Po co ten pośpiech?
— Mam dość czuły słuch — wyjaśnił — i właśnie wyczułem fakt, że Zeemeister i Buckler znajdują się w powietrzu. Wskazuje to na to, że albo szukają ciebie, albo odlatują. Zawsze najlepiej przygotować się na najgorsze.
— Rozumiem, że są to moi nieproszeni goście i że ich nazwiska wolno ci wyjawić. Kim oni są?
— To chugalini.
— Chugalini?
— Osobniki antyspołeczne, celowo obchodzące przepisy.
— Ach, chuligani. Tak, tyle sam się domyśliłem. Co mi możesz o nich powiedzieć?
— Morton Zeemeister — rzekł — bierze udział w wielu takich przedsięwzięciach. To ten ciężki z jasnym futrem. Zwykle trzyma się z dala od miejsca chuliganienia, zatrudniając sobie agentów. Ten drugi, Jamie Buckler, jest jednym z nich. Od lat znakomicie chuligani dla Zeemeistera i ostatnio został przez niego awansowany do ochrony jego ciała.
Moje własne ciało właśnie zaprotestowało przeciwko szybszemu tempu marszu, więc nie od razu wiedziałem, czy szum w uszach jest wynikiem przypływu w mojej rzece czerwieni czy też zwiastunem groźnego ptaka. Ragma usunął wszelkie wątpliwości.
— Nadlatują — powiedział — i to dość szybko. Czy dasz radę biec?
— Spróbuję — odparłem zmuszając się do wysiłku.
Teren opadł, znów się podniósł. Przed sobą dostrzegłem coś, co uznałem za ich pojazd: spłaszczony dzwon z matowego metalu, bardziej matowe kwadraty mogące być iluminatorami, rozrzucone nieregularnie na obwodzie, otwarty luk… Płuca pracowały mi jak harmonia na polskim weselu, a w głowie poczułem pierwsze bryzgi fali ciemności. Wiedziałem, że znowu stracę przytomność.
A potem ten znajomy błysk, jakbym cofnął się o krok od rzeczywistości. Wiedziałem, że krew zbiera mi się we wnętrznościach, od czego zrobiło mi się lekko i sucho w środku. Przekląłem swoją zależność od hydrauliki. Ponad nasilający się ryk wybiły się odgłosy strzałów, jak na ścieżce dźwiękowej jakiegoś odległego filmu, ale nawet to nie wystarczyło, żeby mnie przywrócić rzeczywistości. Kiedy zawodzi człowieka jego własna adrenalina, to komu ma wierzyć?
Bardzo chciałem dotrzeć do tego luku. Wcale nie był tak daleko. Wiedziałem jednak, że mi się nie uda. Co za absurdalna śmierć. Tak blisko i nic nie rozumieć…
— Idę! — krzyknąłem do skaczącej postaci obok mnie nie wiedząc, czy słowa te rzeczywiście tak zabrzmiały.
Strzelanina nie ustawała, cicha jak trzaski elfiej prażonej kukurydzy. Byłem pewien, że zostało mniej niż piętnaście metrów, ponieważ bliskie odległości mierzę w długościach boiska do rzucania podkową. Podnosząc ręce, aby osłonić twarz, upadłem nie wiedząc, czy zostałem trafiony, właściwie nie potrafiąc się tym przejmować, w miękką nicość, która skasowała ziemię, dźwięki, kłopoty, moją ucieczkę.
Tak więc oto: przebudzenie jako zlepek substancji i odcieni: posuwanie się i cofanie wzdłuż skali miękkości/ciemności, gładkości/cienia, śliskości/jasności: wszystko inne zmieniło swoje miejsce i zostało przełożone na to: kolory, dźwięki i równowaga stanowiły funkcję tych dwóch rzeczy.
Przybliżenie się do twardego i bardzo jasnego. Odjazd do miękkiego i czarnego…
— Czy mnie słyszysz, Fred? — Mroczny aksamit.
— Tak — moje lśniące łuski.
— Lepiej, lepiej, lepiej…
— Co /kto?
— Bliżej, bliżej, żeby ani jeden dźwięk nie zdradził…
— Tutaj?
— Już lepiej, to tłumi poziom subwokalny…
— Nie rozumiem.
— Później. Jedna rzecz, trzeba powiedzieć: Artykuł 7224, część C. Powtórz.
— Artykuł 7224, część C. Dlaczego?
— Jeśli zechcą cię zabrać, a zechcą, powiedz to. Ale nie dlaczego. Pamiętaj.
— Tak, ale…
— Później…
Zlepek substancji i odcieni: jasno, jaśniej, gładko, gładziej. Twardo. Wyraźnie.
Leżę w uprzęży podczas Okresu Przebudzenia Numer Jeden.
— Jak się teraz czujesz? — spytał Ragma.
— Jestem zmęczony, słaby, nadal spragniony.
— To zrozumiałe. Proszę, wypij to.
— Dzięki. Powiedz, co się stało. Dostałem?
— Tak, dwa razy. Dość powierzchownie. Naprawiliśmy uszkodzenia. Zagoi się w ciągu kilku godzin.
— Godzin? Ile ich upłynęło od startu?
— Około trzech. Kiedy upadłeś, wniosłem cię na pokład. Wystartowaliśmy zostawiając za sobą atakujących, kontynent i planetę. Znajdujemy się teraz na orbicie wokół twego świata, ale wkrótce ją opuścimy.
— Musisz być silniejszy, niż wyglądasz, skoro mnie podniosłeś.
— Najwyraźniej.
— Dokąd zamierzacie mnie zabrać?
— Na inną planetę — bardzo podobną do twojej. Jej nazwa nic ci nie powie.
— Dlaczego?
— Ze względów bezpieczeństwa i dlatego, że to konieczne. Wydaje się, że możesz dostarczyć informacji bardzo mogącej się przydać w śledztwie, z którym jesteśmy związani. Chcemy uzyskać tę informację, ale są też inni, którzy chcieliby tego samego. Przez nich znalazłbyś się w niebezpieczeństwie na własnej planecie. Tak więc w celu zapewnienia ci bezpieczeństwa oraz kontynuowania śledztwa najprostszą rzeczą jest cię stąd zabrać.
— Pytajcie. Nie jestem niewdzięczny za ratunek. Co chcecie wiedzieć? Jeśli jednak chodzi o to samo, czego chcieli się dowiedzieć Zeemeister i Buckler, obawiam się, że nie potrafię wam pomóc.
Читать дальше