— O Helen?
— Takiej małej dziewczynce z Lusitanii — wytłumaczyła Maisie i zaczęła trajkotać, zanim Joannie udało się cokolwiek powiedzieć. — Wszędzie szukała swojej mamy, ale nigdzie nie mogła jej znaleźć, więc pobiegła do jednego mężczyzny i powiedziała: „Proszę pana, może mnie pan wziąć ze sobą?”, a on odparł: „Poczekaj tutaj, Helen” i pobiegł poszukać dla niej kamizelki ratunkowej.
I nigdy już nie zobaczył Helen, dopowiedziała w myślach Joanna, wiedząc, jakiego rodzaju opowieści interesują Maisie. O dziwo, tym razem dalszy ciąg wyglądał inaczej.
— …a potem wrócił, zapiął jej kamizelkę, podniósł ją i pobiegł znaleźć łódź ratunkową, ale marynarze już ją opuszczali na wodę. — Maisie zrobiła dramatyczną przerwę. — Jak pani myśli, co wtedy zrobił?
Starał się uratować dziewczynkę, ale mu się nie udało, pomyślała Joanna, spoglądając na Maisie. I utonęła.
— Nie wiem — odparła Joanna.
— Rzucił Helen na łódź — zatriumfowała Maisie. — I sam skoczył za nią, i oboje ocaleli.
— Podoba mi się ta historia — stwierdziła Joanna.
— Mnie też, bo uratował Helen. Poza tym nikomu nie mówił, że wszystko będzie dobrze.
— Ludzie niekiedy powtarzają takie rzeczy, bo mają nadzieję, że będzie dobrze — wyjaśniła Joanna — albo boją się, że kogoś przestraszą lub zasmucą, jeśli powiedzą mu prawdę. Myślę, że właśnie dlatego rodzice skłamali dzieciom w sprawie Ulli: po prostu chcieli je ochronić.
— Mimo to nie powinni. — Maisie zacisnęła zęby. — Ludzie powinni mówić prawdę, nawet jeśli dzieje się coś złego. Prawda?
— Tak — odpowiedziała Joanna i z zapartym tchem czekała na nieuchronne pytanie, ale Maisie poprosiła tylko:
— Może pani odłożyć moją książkę? Trzymam ją w torbie. Żeby nie bałaganić w pokoju.
I żeby twoja matka cię z nią nie złapała, przyszło Joannie do głowy. Otworzyła szafkę, wsunęła książkę do różowej torby i oddała Maisie Piotrusia Pana .
W samą porę. Rozpromieniona matka Maisie pojawiła się na progu, trzymając w rękach wielkiego różowego misia.
— Jak się miewa moja stokroteczka Maisie? Pani doktor, niech pani sama przyzna, czyż ona nie wygląda cudownie? — Wręczyła Maisie misia. — O czym rozmawiałyście?
— O psach — wyjaśniła Maisie.
„Mildred, dlaczego moje ubranie nie jest gotowe? Mam występ o siódmej”.
Ostatnie słowa komika Berta Lahra
Joanna dotarła do Vielle dopiero za piętnaście siódma.
— Co się stało? — spytała Vielle. — Umówiłyśmy się o wpół.
— Maisie mnie zatrzymała. Razem ze swoją mamą — wyjaśniła Joanna, zdejmując płaszcz. — Chciała mi opowiedzieć, jak świetnie się miewa Maisie.
— I co, naprawdę z nią tak dobrze?
— Nie.
Vielle pokiwała głową.
— Barbara powiedziała mi, że umieszczają ją na liście oczekujących na transplantację. Szkoda. Taki fajny dzieciak.
— Fajny — potwierdziła Joanna i zaniosła płaszcz do sypialni.
— Przyniosłaś serek? — krzyknęła z kuchni Vielle.
— Co przygotowujesz? — Joanna weszła do kuchni i wręczyła pudełko przyjaciółce.
— Fantastyczny sos — wyjaśniła Vielle, z nożem w ręce pochylając się nad książką kucharską. — Dodałam szynki na ostro. I chili. — Zerknęła na zegar. — Posłuchaj, zaprosiłam cię wcześniej dlatego, żebyśmy mogły porozmawiać, zanim przyjdzie doktor Wright. Jak się dogadujecie?
— Zaprosiłaś Richarda na wieczór smakołyków? — zdumiała się Joanna. — Teraz już wiem, dlaczego tak dziwnie na mnie spojrzał, kiedy mu powiedziałam, że zobaczymy się jutro.
— Richard, tak? Więc jesteście już na ty?
— Nie jesteśmy… — Joanna nagle coś sobie uświadomiła. — To dlatego zadzwoniłaś z oddziału nagłych wypadków, zgadza się? I potem tak dziwnie się zachowywałaś.
— Zadzwoniłam, żeby ci przekazać, że nie mogę znaleźć żadnych filmów, w których nie pojawiłaby się śmierć, i chciałam się dowiedzieć, czy czegoś nie proponujesz — wytłumaczyła Vielle. Otworzyła lodówkę i wyciągnęła pęczek dymki. — Nie było cię, więc powiedziałam, że kilkoro z nas urządza wieczór przekąsek i wideo, a jeśli chce, może się przyłączyć.
— Kilkoro z nas! — wykrzyknęła Joanna. — A kiedy tu przyjdzie, zastanie ciebie i mnie. Nie sądzisz, że od razu się domyśli, że się bawisz w swatkę? A może zamierzasz wręczyć mi dipa z pikantną szynką i wymknąć się tylnymi drzwiami? Nie wierzę, że to zrobiłaś.
— Nie lubisz go?
— Ledwie go znam. Dopiero dwa dni temu zaczęliśmy współpracować.
Vielle potrząsnęła dymką wycelowaną w Joannę.
— Nigdy go nie poznasz, kiedy pielęgniarki ze szpitala wbiją w niego szpony. Wiesz, kto dzisiaj po południu spytał mnie, czy mi jest do wzięcia? Tish Vanderbeck. Nie widzisz jej w pobliżu Wrighta, bo „słabo go zna”. Jeśli pokpisz sprawę, skończysz z kimś pokroju Harveya.
— Harveya? Jakiego Harveya?
— Kierowcy wożącego zwłoki do kostnicy w Fairhill. Usiłuje umówić się ze mną na randkę za każdym razem, gdy przyjeżdża po ciało.
— Jakiś miły facet?
— Wlewa mi balsam do duszy. Wiedziałaś, że w Fairhill najbardziej lubią zatrucie tlenkiem węgla, bo zwłoki nabierają wtedy ślicznego, różowawego koloru, w przeciwieństwie do zwykłych, szarych trupów? Podzielił się ze mną tą przyjemną informacją we wtorek, a potem chciał mnie zabrać na sushi.
We wtorek. Tego dnia zmarł Greg Menotti. Zaciekawiło ją, czy Harvey przyjechał po jego ciało.
— Dowiedziałaś się, czy pięćdziesiąt osiem to liczba z numeru ubezpieczenia Grega Menottiego?
— Grega Menottiego? — powtórzyła Vielle, jakby nigdy wcześniej nie słyszała tego nazwiska. — A tak. Zgadza się, sprawdziłam. Żadnych pięćdziesiątek ósemek. Sprawdziłam też jego adres, biuro, dom i numery komórek, numer ubezpieczenia zdrowotnego…
— A numer ubezpieczenia społecznego?
— Też. Numer rejestracyjny jego samochodu odnotowano na raporcie paramedyków. To też sprawdziłam. Podobnie jak adres jego dziewczyny i numery jej telefonów. Nic. — Vielle pochyliła się, aby wyciągnąć z szafki deskę do krojenia. — Tak jak ci mówiłam, w skrajnych warunkach ludzie wygadują rzeczy, które nie mają żadnego sensu. Zajmowałam się kiedyś facetem, który wciąż krzyczał: „Lucille”, i wszyscy myśleliśmy, że to jego żona. Okazało się, że wołał psa.
— A więc jednak coś to znaczyło — podsumowała Joanna.
— W tym wypadku może i tak, ale w wielu innych nie. W zeszłym tygodniu przywieźli uraz głowy, który wciąż powtarzał: „wielbłąd”, a to na pewno nie odnosiło się do jego żony czy kota.
— Więc do czego?
— Nie bardzo mieliśmy czas go o to spytać — wyjaśniła krótko Vielle — ale moim zdaniem to nic nie znaczyło. Ludzie tacy jak ten twój zawał nie otrzymują wystarczającej ilości tlenu, są zdezorientowani i ich zachowanie nie ma żadnego sensu.
Miała rację. Umierając, pisarz Tom Dooley powiedział swojemu przyjacielowi, żeby pojechał na lotnisko i zajął mu miejsce w samolocie, a primabalerina Anna Pawłowa przykazała lekarzom, aby przygotowali jej kostium łabędzia.
— Wracając do doktora Wrighta — podjęła Vielle — nie twierdzę, że musisz zaraz brać z nim ślub. Przygotowujemy tylko odpowiednią opcję. W Hollywood robią to bez przerwy. — Położyła cebule na desce, jedną obok drugiej. — Jeśli wybierzesz jakiś scenariusz, nie oznacza to, że zaraz zrobisz z niego film, ale później, jeśli zdecydujesz, że jednak możesz spróbować, masz pewność, że nikt ci go nie podebrał.
Читать дальше