— Ktoś myśli: To dobra opowiastka dla dzieci, żeby dobrze spały i nie robiły fiernos, kiedy przyjdą rzeźnicy. — Podniósł głowę i znowu zaczął czesać jej włosy. — Sipaj, Kanchay, ktoś jest mały, ale nie jest dzieckiem, które trzeba chronić przed prawdą. Djanada zabijają bardzo starych, chorych i ułomnych. Czy zabijają również tych, którzy sprawiają im kłopot? Sipaj, Kanchay, dlaczego im na to pozwalacie? Co daje im do tego prawo?
Jego palce na chwilę znieruchomiały, a potem powiedział z prozaiczną akceptacją:
— Jeśli odmówimy pójścia z rzeźnikami, kiedy nadejdzie czas, będą musieli pójść inni. — Zanim zdołała odpowiedzieć, dotknął jej brzucha, jakby byłajego żoną. — Sipaj, Fia, to dziecko jest już dojrzałe!
W ten sposób oficjalnie zmienił temat rozmowy.
— Nie — odpowiedziała Sofia — jeszcze nie. Może za szesnaście nocy.
— Tak długo! Ktoś myśli, że nabrzmiejesz jak datinsa.
— Sipaj, Kanchay — powiedziała, śmiejąc się nerwowo — może i tak.
Strach i nadzieja, strach i nadzieja, strach i nadzieja. I tak bez końca. Dlaczego tak się boję? Jestem Mendes. Stać mnie na wszystko.
Lecz była również — choć tak krótko — radosną panią Quinn, przez jedno lato szczęśliwą żoną absurdalnie wysokiego, komicznie swojskiego i tak bardzo kochanego irlandzkiego katolika, astronoma. Mogło być gorzej, pomyślała, przypominając sobie zwykłą, dobroduszną reakcję Jimmy’ego na jakiś kryzys.
Dziecko kopnęło tak mocno, że aż jej dech zaparło.
Jestem Sofia Mendes Quinn i mogło być gorzej.
Czasami, jeśli siedział cicho, ludzie odchodzili.
Kiedyś mieszkał tu świecki szofer. Pomieszczenie nad garażem dzieliło od domu rekolekcyjnego zaledwie kilkaset metrów, ale to wystarczało i Sandoz uznał je za swoje z taką dziką zachłannością, że aż sam był zaskoczony. Niewiele tam wniósł — aparaturę fotoniczną i dźwiękową, biurko — ale to było jego. Obnażone krokwie i bielone ściany. Dwa krzesła, stół, wąskie łóżko, kuchenka, kabina prysznicowa i toaleta za zasłoną.
Pogodził się już z tym, że nad pewnymi sprawami nie panuje. Nocne koszmary. Przekleństwo neuralgii, kiedy uszkodzone nerwy rąk wysyłały ku ramionom wiązki ognistych igieł bólu. Nie powstrzymywał się już od krótkich okrzyków, kiedy taka seria ugodziła go bez ostrzeżenia. Tutaj, w samotności, mógł uczyć się z tym żyć — przyjmować uderzenia bólu, kiedy nadchodziły, odpoczywać, kiedy się kończyły. Gdyby tylko wszyscy zostawili go w spokoju — gdyby pozwolili mu zmagać się z tym na jego własny sposób — czułby się zupełnie dobrze.
Czekał z zamkniętymi oczami, kołysząc się nad swoimi dłońmi, nasłuchując kroków oddalających się od jego drzwi. Znowu rozległo się pukanie.
— Emilio! — To był głos ojca generała i wyczuł w nim radość. — Mamy niespodziewanego gościa. Ktoś przyjechał, żeby się z tobą zobaczyć.
— Chryste… — szepnął Sandoz, wstając i chowając dłonie pod pachami.
Zszedł na dół po trzeszczących schodkach, stanął przed bocznymi drzwiami i przez chwilę starał się uspokoić oddech. Potem jednym krótkim ruchem łokcia wyjął hak z otworu we framudze drzwi i czekał w milczeniu, zgięty w pół.
— No, dobra — powiedział w końcu. — Otwarte.
Na podjeździe stałGiuliani z jakimś wysokim księdzem. Afryka Wschodnia, pomyślał Sandoz, ledwo na niego zerknąwszy, wpatrując się szeroko otwartymi oczami w twarz ojca generała.
— To nie jest najlepsza pora, Vince.
— Nie — przyznał pogodnie Giuliani. — Najwyraźniej nie najlepsza.
Emilio oparł się o ścianę, nie do końca panując nad swym ciałem. No cóż, nic na to nie można poradzić. Gdyby ten Lopore zatelefonował, że przyjeżdża…
— Wybacz mi, Emilio. Zajmiemy ci tylko kilka minut. Pozwól, że ci przedstawię…
— Znasz swahili? — zapytał nagle Sandoz gościa po arabsku, i to z akcentem sudańskim, który nagle sobie przypomniał. Afrykańczyk wydał się nieco zaskoczony pytaniem, ale skinął głową. — Co jeszcze? Łacina? Angielski?
— I to, i to. I kilka innych języków.
— Świetnie. Nieźle. Nada się — powiedział Sandoz do Giulianiego. — Na razie będziesz musiał popracować sam — zwrócił się do Afrykańczyka. — Zacznij od poznania ruanja. Mamy tu program Al, [Artificial Intelligence — Sztuczna Inteligencja.] sporządzony przez Mendes. K’san na razie sobie daruj. Nie za bardzo posunąłem się z analizą formalną. A następnym razem najpierw zatelefonuj. — Zerknął na Giulianiego, który był wyraźnie zaskoczony szorstkością tej wypowiedzi. — Powiedz mu o moich rękach, Vince — mruknął usprawiedliwiająco, wycofując się do swojej samotni. — Dzisiaj obie. Nie jestem w stanie myśleć.
Nie podoba mi się, że przyłazicie tu bez zaproszenia, pomyślał. Zbierało mu się na płacz i nie był w stanie robić komuś wyrzutów. Ledwo do niego dotarło to, co teraz usłyszał.
— Modliłem się za ciebie przez pięćdziesiąt lat — powiedział Kalingemala Lopore głosem pełnym zdumienia. — Bóg ciężko cię doświadczył, ale nie zmieniłeś się aż tak, żebym nie widział, kim jesteś.
Sandoz zatrzymał się na schodach i odwrócił. Wciąż był zgarbiony, ręce miał skrzyżowane na piersi, a dłonie ukryte pod pachami, ale teraz spojrzał uważniej na kapłana stojącego obok ojca generała. Ma z sześćdziesiątkę, pomyślał, pewnie ze dwadzieścia lat młodszy od Giulianiego, i też jest taki wysoki. Hebanowoczarny i szczupły, o mocnych kościach i głęboko osadzonych, przykuwających uwagę, wielkich czarnych oczach, typowych dla mieszkańców Afryki Wschodniej, sprawiających, że tamtejsze kobiety zachowywały piękność nawet w starszym wieku. Pięćdziesiąt lat… Ile ten facet musiał wówczas mieć? Dziesięć, jedenaście?
Emilio zerknął na Giulianiego, żeby zobaczyć, czy rozumie, o co chodzi, ale ojciec generał zdawał się teraz nie zwracać na niego uwagi, będąc równie jak on zaskoczony słowami gościa.
— Czyja ciebie znam? — zapytał Emilio.
Niezwykłe oczy Afrykanina płonęły, jakby rozświetlał je wewnętrzny blask.
— Nie ma powodu, abyś mnie pamiętał, a ja nawet nie znałem twojego nazwiska. Lecz Bóg znał ciebie, kiedy jeszcze byłeś w łonie matki, jak Jeremiasza, którego również boleśnie doświadczył.
I wyciągnął do niego obie ręce.
Emilio zawahał się, po czym zszedł z powrotem ze schodów. W geście, który z bólem odczuł jako jednocześnie znajomy i obcy, złożył swoje palce, poranione i niewiarygodnie długie, w bladych, ciepłych dłoniach przybysza.
Tyle lat, myślał Lopore, sam tak wstrząśnięty, że zapomniał o tej sztucznej liczbie mnogiej, którą, po tylu wysiłkach, zdołał już opanować.
— Pamiętam jeszcze kilka magicznych sztuczek — powiedział, uśmiechając się, lecz po chwili spojrzał w dół, na jego ręce. — Takie piękno i taka sprawność zniszczone — rzekł ponuro i uniósł dłonie Sandoza do swoich warg, a potem ucałował je po kolei, jakby nieświadomie.
To musiała być, myślał później Sandoz, jakaś zmiana ciśnienia krwi, jakaś przypadkowa interakcja połączeń neuronowych, jakiś kaprys fizjologii — czy patologii — który w końcu położył kres atakowi neuralgii. Afrykanin podniósł oczy i napotkał jego oszołomione spojrzenie.
— Myślę, że ręce to nic w porównaniu z resztą.
Sandoz kiwnął głową i stał oniemiały, szukając wyjaśnienia w twarzy ojca generała.
Читать дальше