— Emilio — rzekł Vincenzo Giuliani, przerywając to niesamowite milczenie — może zaprosisz Ojca Świętego do środka?
Sandoz wytrzeszczył oczy, po czym wymamrotał:
— Jezu…
Biskup Rzymu odrzekł z nieoczekiwanym poczuciem humoru:
— Nie, tylko papież.
Ojciec generał parsknął śmiechem i wyjaśnił rzeczowym tonem:
— Ojciec Sandoz był trochę wyłączony z życia przez ostatnie kilkadziesiąt lat.
Emilio, wciąż oszołomiony, ponownie kiwnął głową i powiódł ich do swojego pokoju.
Uczciwie trzeba powiedzieć, że papież przybył sam i nie zapowiedziany, ubrany w zwykłą sutannę, a do jezuickiego domu rekolekcyjnego przyjechał najzwyklejszym fiatem i sam go prowadził. KalingemalaLopore, pierwszy od piątego stulecia afrykański papież i pierwszy w historii nowożytnej prozelita wybrany na ten najwyższy urząd kościelny, nosił teraz imię Gelazego III i rozpoczynał właśnie drugi rok swojego pontyfikatu. Do Rzymu wniósł głębokie przekonanie i dalekowzroczną wiarę w uniwersalizm Kościoła, co pozwalało mu oddzielać odwieczną prawdę od głęboko zakorzenionych obyczajów europejskich. Ignorując wymogi polityki i rygory dyplomacji, postanowił osobiście zobaczyć się z Emiliem Sandozem, jezuitą, który poznał inne dzieci Boga i który zobaczył dzieło Stworzenia na innej planecie. Kiedy już podjął decyzję, nie było w całym Watykanie takiej biurokratycznej siły, która mogłaby go od tego odwieść. Geiazy III był człowiekiem niezwykle opanowanym i pragmatycznym. Był jedynym przybyszem z zewnątrz, któremu się udało przedrzeć przez broniące dostępu do Sandoza posterunki kamorry, a dokonał tego, bo uznał za stosowne porozmawiać bezpośrednio z kuzynem ojca generała, don Domenico Giulianim, niekoronowanym królem południowych Włoch.
W pokoju Sandoza panował straszliwy bałagan. Lopore to zauważył i z rozbawieniem zgarnął ręcznik z najbliższego krzesła, rzucając go na nie posłane łóżko, po czym bezceremonialnie usiadł.
— Ja… bardzo przepraszam za to wszystko — wyjąkał Sandoz, ale papież tylko machnął ręką.
— Jedną z przyczyn, dla których uparliśmy się, żeby mieć swój własny samochód, była chęć odwiedzania ludzi bez tych wszystkich maniakalnych przygotowań — powiedział, po czym dodał namaszczonym tonem: — Stwierdzamy, że mamy serdecznie dość świeżej farby i nowych dywanów.
Zachęcił gestem Emilia, by usiadł na drugim krześle, po przeciwnej stronie stołu.
— Proszę cię — powiedział, świadomie porzucając liczbę mnogą — usiądź ze mną.
Rzucił krótkie spojrzenie na Giulianiego, który stał w kącie, tuż przy schodach. Nie chciał im przeszkadzać, ale nie miał też ochoty odejść. Zostań, mówiły oczy Ojca Świętego, zostań i wszystko zapamiętaj.
— Pochodzę ze szczepu Dodotów — powiedział papież po łacinie, w której afrykańska nazwa zabrzmiała egzotycznie, a rytmiczne, melodyjne kadencje przypominały o języku jego dzieciństwa. — To pasterze, nawet dziś. Kiedy nadeszła susza, przenieśliśmy się na północ, do naszych kuzynów, klanu Toposa, w południowym Sudanie. Był to czas wojny, a więc i głodu. Toposa nie chcieli nas przyjąć, sami bowiem nic nie mieli. Zapytaliśmy: „Dokąd mamy pójść?” Jakiś człowiek na drodze powiedział: „Na wschód stąd jest obóz dla Kikuju. Stamtąd nikogo nie wypędzają”. Była to długa wędrówka i moja młodsza siostra umarła w ramionach matki. Zobaczyłeś, że się zbliżamy. Wyszedłeś nam na spotkanie. Wziąłeś martwe dziecko z ramion mojej matki i wskazałeś miejsce, w którym mogliśmy odpocząć. Przyniosłeś nam wody, a potem coś do jedzenia. My jedliśmy, a ty kopałeś grób dla mojej siostry. Już sobie przypominasz?
— Nie. Było tyle dzieci. Tyle umarło. — Emilio spojrzał na niego ze znużeniem. — Wykopałem wiele grobów, Wasza Świątobliwość.
— Nie będziesz już więcej kopać grobów — powiedział papież, a Vincenzo Giuliani usłyszał głos proroka: zagadkowy, nieuchwytny, pewny.
Wyjątkowa chwila przeminęła i papież znowu zaczął mówić zwykłym głosem.
— Od tego czasu nie ma dnia, żebym o tobie nie myślał! Co to za człowiek, który opłakuje córkę, której nie spłodził?
Odpowiedź na to pytanie doprowadziła mnie do chrześcijaństwa, do kapłaństwa, a teraz… tutaj, do ciebie!
Odchylił się na krześle, zdumiony, że jednak spotkał tego kapłana po upływie połowy stulecia. Przez chwilę milczał, a potem ciągnął dalej łagodnym tonem, już jako kapłan, którego misja polega na godzeniu człowieka z Bogiem.
— Od tego czasu opłakiwałeś wiele innych dzieci.
— Setki. Tysiące. Tysiące dzieci zmarło przeze mnie.
— Wziąłeś wiele w swoje ramiona. Ale chodzi mi o to jedno szczególne dziecko. Powiedziano nam o nim. Możesz wymówić jej imię, żebyśmy mogli wspominać ją w modlitwie?
Mógł, ale uczynił to prawie niesłyszalnym szeptem.
— Askama, Wasza Świątobliwość.
Przez jakiś czas panowała cisza, a potem Kalingemala Lopore wyciągnął ręce ponad stolikiem, podniósł opuszczoną głowę Emilia grubymi, mocnymi palcami i otarł mu łzy. Vincenzo Giuliani zawsze uważał Emilia za ciemnoskórego, ale teraz jego twarz, ujęta tymi potężnymi brązowymi dłońmi, wydała mu się blada. W chwilę później zrozumiał, że Sandoz jest bliski omdlenia. Emilio nie znosił cudzego dotyku, brzydził go niespodziewany kontakt fizyczny. Lopore nie mógł o tym wiedzieć i Giuliani zrobił krok do przodu, aby mu to wyjaśnić, kiedy usłyszał, że papież coś mówi.
Emilio słuchał z kamienną twarzą; zdradzał go tylko szybki, płytki oddech. Giuliani nie słyszał słów, ale zobaczył, jak Sandoz marszczy czoło, odchyla się do tyłu, a potem wstaje i zaczyna krążyć po pokoju.
— Uczyniłem klasztor z mego ciała i ogród z mojej duszy, Wasza Świątobliwość — powiedział miękką, melodyjną łaciną, którą młody Vince Giuliani zawsze uwielbiał i której mu zazdrościł, kiedy byli razem w seminarium. — Kamienie murów klasztornych były mi nocami, a zaprawa murarska dniami. Rok po roku budowałem te mury. Lecz pośrodku założyłem ogród otwarty ku niebiosom i zaprosiłem Boga, by się w nim przechadzał. I Bóg przyszedł do mnie. — Sandoz odwrócił się, drżąc. — Bóg mnie napełnił, a zachwyt, jaki temu towarzyszył, miał taką moc, że zdruzgotał mury. Nie potrzebowałem już żadnych murów, Wasza Świątobliwość. Bóg był moją obroną. Mogłem patrzyć w twarz żony, której nigdy nie miałem, i kochać wszystkie żony. Mogłem patrzyć w twarz męża, którym nigdy nie byłem, i kochać wszystkich mężów. Mogłem tańczyć na weselach, ponieważ Bóg był moją miłością i wszystkie dzieci były moje.
Giuliani poczuł, że oczy napełniły mu się łzami. Tak, pomyślał. Tak.
Kiedy Emilio znowu się odwrócił i spojrzał na Kalingemalę Lopore, już nie płakał. Wrócił do stołu i złożył swoje okaleczone ręce na poobijanym blacie; jego twarz stężała w grymasie wściekłości.
— A teraz ogród jest spustoszony — wyszeptał. — Żony, mężowie i dzieci nie żyją. Nie pozostało nic prócz popiołów i kości. Gdzie był nasz Obrońca? Gdzie był Bóg, Wasza Świątobliwość? Gdzie jest Bóg teraz?
Odpowiedź nadeszła natychmiast.
— W popiołach. W kościach. W duszach zmarłych. I w tych dzieciach, które żyją dzięki tobie…
— Nikt nie żyje dzięki mnie!
— Mylisz się. Ja żyję. Są też inni.
— Przynoszę nieszczęścia. Przyniosłem na Rakhat śmierć, jak syfilis, a Bóg śmiał się, kiedy mnie gwałcono.
— Bóg płakał nad tobą. Zapłaciłeś straszliwą cenę za Jego plan, a Bóg płakał, kiedy prosił cię o to…
Читать дальше