Sherman zrobił nieobecną minę, co znaczyło, że łączy się z Wielkim K. Wielki K. odpowiedział mu z powietrza, co przestraszyło Billa.
— Nie licząc trzystu milionów pustaków, które są technicznie żywe, i dwustu tysięcy baranów w stanie hibernacji, ludność Ziemi wynosi obecnie dwieście dziewięć. Poprawka: dwieście osiem… Poprawka: dwieście siedem…
— Rozumiem — powiedziałam. — Z tego wynika, że Mandy jest prawdopodobnie ostatnią z moich podkomendnych.
— W pewnym sensie — stwierdził Wielki K. — Przyjęła narkotyk, który jest śmiertelny, ale przedtem daje sześć godzin pełnej szczęśliwości.
— Należy jej się — mruknęłam.
Bili nas nie słuchał, patrzył w niebo. Użyłam słowa „niebo” w sensie przenośnym. Skoro było w górze, to musiało być niebo, ale wiedziałam, że przywykł widzieć coś zupełnie innego, kiedy patrzył w górę.
— Trzeba powiedzieć, że narobiliście niezłego bałaganu — odezwał się.
Nie wierzyłam własnym uszom.
— My?! My narobiliśmy bałaganu?! Nie wierzysz chyba, że my moglibyśmy zrobić to wszystko.
— Więc co się stało?
— Zaczęli wasi pradziadkowie od rewolucji przemysłowej. Ale to wy, niewyobrażalne skurwysyny, wasze pokolenie tak naprawdę wprawiło machinę w ruch. Czy faktycznie wierzyliście, że nigdy nie wybuchnie wojna jądrowa? Było ich dziewiętnaście. Czy uważaliście, że gazy paraliżujące pozostaną na zawsze w magazynach, że nikt ich nie użyje?
— Spokojnie, Louise — odezwał się Sherman.
A niech idzie do diabła.
— Nazywaliście swą broń ABC. Atomowa, biologiczna, chemiczna. Robiliście plany, tak jakby świat mógł wszystko przetrzymać, jakby to była jeszcze jedna wojna, którą można wygrać. Cóż, trzymaliśmy się długo, ale w końcu zbrakło nam sił.
Zwłaszcza urocze były epidemie. Dodajcie laboratoryjnie wyhodowane bakterie do wysokiego stopnia napromieniowania i bakterie będą mutować tysiąc razy szybciej niż ludzie. Robiliśmy, co mogliśmy, wykorzystaliśmy do walki z nimi wszystko. Ale wasze prawnuki wymyśliły wojnę genetyczną i teraz epidemie są umiejscowione w naszych własnych genach. Choćbyśmy nie wiem jak walczyli, nasze geny się zmieniają. Czy myślisz, że uruchomiliśmy plan „Brama” dla zabawy? Czy nie widzisz, że to ostatni, rozpaczliwy wysiłek, by uratować coś z ludzkości? Plan, który się nie uda.
— Uda się, Louise — powiedział Sherman.
— No dobrze, Sherman. Oto wielkie pytanie. Albo zdradzisz mi teraz tę ostatnią tajemnicę, jaką przede mną ukrywasz, albo ja się wypisuję i oddaję świat w ręce twoje i resztki zdechlaków. Jakim cudem to się uda?
— Pamiętasz, jak mówiłem o punkcie widzenia?
— Pamiętam.
— O tym, że Bili Smith uważa, że znajduje się w przyszłości, podczas gdy faktycznie znajduje się w teraźniejszości, podobnie jak ty i ja.
— To nie jest nic nowego.
— Odpowiedź jest prosta. Wyślemy wszystkich ludzi, których udało nam się zebrać, w przyszłość.
Otworzyłam usta, żeby odpowiedzieć, i tak zostałam.
— To głupie — zdołałam wreszcie wyjąkać. — Brama nie działa w kierunku przyszłości.
— Niezupełnie tak — odezwał się Wielki K. — Brama istnieje w przyszłości. Przenosi ludzi w przyszłość za każdym razem, kiedy wraca wasz zespół przechwytujący z ludźmi.
— Tak, ale nauczono mnie, że nie możemy przenieść się w przyszłość od tego punktu. Od tej chwili.
— To prawda — powiedział Wielki K. — Wysianie czegokolwiek stąd w górę czasu zniszczyłoby Bramę. Niektóre efekty uboczne tego zjawiska zniszczyłyby też to miasto, pozostawiając na jego miejscu krater głębokości dwudziestu mil. Innymi słowy, wyprawić się z umownej teraźniejszości w teoretyczną przyszłość można tylko raz, bo potem Brama przestanie istnieć.
— To właśnie mówiłam. Nie można…
Urwałam. Jeżeli był w moim życiu jakiś stały punkt odniesienia, to właśnie Brama. Dawniejsze pokolenia mogły mówić o niezmienności gwiazd na niebie albo o regularności wschodów słońca. Ja miałam znacznie mniejsze zaufanie do tych zjawisk niż do Bramy.
— Nie będzie nam więcej potrzebna — rzekł Wielki K.
Jedna wyprawa. Jedna ogromna wyprawa w przyszłość.
— Niech to będzie daleka przyszłość — powiedziałam.
— Będzie daleka — zapewnił Wielki K.
Ostatnie dwadzieścia cztery godziny wypełniły pewne szczegóły techniczne. Nie obeszło się też bez przekonywania. Do dzisiaj nie wiem, czy nie poczęstowano mnie wiązanką kłamstw.
Dlaczego niby paradoks nie unicestwi baranów, nawet jeżeli przeniosą się o milion lat w przyszłość? Przecież nie byłoby ich bez naszych akcji, które z powodu paradoksu nigdy się nie odbyły.
Otóż nie, mówi Wielki K. Trzeba tylko przenieść się odpowiednio daleko w przyszłość. Zdolność przystosowawcza strumienia czasu jest znacznie większa, niż przypuszczaliśmy. Pięćdziesiąt tysięcy lat to mgnienie oka w porównaniu z podróżą, którą planował Wielki K. Przez ten czas wszystko wróci do normy i będzie tak, jakby barany przybyły z innego wszechświata.
Zastanawiałam się, od jak dawna Wielki K. o tym wiedział (jeżeli rzeczywiście wiedział) i dlaczego nigdy o tym wcześniej nie wspomniał. Wtedy wszystko już wydawało mi się podejrzane. Chciałam tylko jednego: spokojnie powiedzieć dobranoc, a tu Wielki K. mówił, że wciąż jeszcze mamy szansę.
Wielki K. był w tej sprawie monumentalnie nieodgadniony.
— Ja wiem — stwierdził w sposób wykluczający wszelką dyskusje.
Chciałam wiedzieć, w jaki sposób przeniesiemy przez Bramę dwieście tysięcy uśpionych baranów w krótkim czasie, jaki nam pozostał. Wielki K. powiedział, że po prostu załadujemy je na statek i że już to robi. Statek nie mógł wprawdzie dotrzeć do odległej gwiazdy, jak to początkowo planowaliśmy, ale niewątpliwie mógł przelecieć nad miastem. Musiał tylko wlecieć w Bramę i wylądować po drugiej stronie za trzy albo cztery miliony lat. Wtedy wszystkie barany zostaną obudzone i będą miały szansę zbudować świat, który nie ulegnie samozniszczeniu po paru tysiącleciach.
Tak prosto. Tak zgrabnie. Dlaczego miałam poczucie, że zostałam oszukana?
Bili Smith stanowił odrębny problem. Przyjął ten szalony plan całym sercem i zaczął opowiadać, co to „my” zrobimy, kiedy „my” tam dotrzemy. Biedak naprawdę myślał, że ja mogę w tym uczestniczyć.
Cóż, dlaczego miałabym psuć mu zabawę? Nie śpieszyłam się, żeby go informować, jak bardzo jestem naprawdę chora, że to, co widzi, to w istocie skórokombinezon, i że jestem prawdziwym dzieckiem swojego czasu: zwiędłym, żałosnym, umierającym. W rezultacie utrzymywałam go w przekonaniu, że kiedy statek wyruszy, będę przy jego boku, skacząc w przyszłość razem z baranami.
W istocie nie miałam ani przez chwilę takiego zamiaru. Przychodzi chwila, kiedy trzeba opuścić kurtynę. Jeżeli gdzieś, miliony lat stąd, znajdą świat, w którym będą mogli żyć, to dla mnie byłby on zabójczy. Potrzebuję do życia mnóstwa substancji będących truciznami dla tych zdrowych bydlaków, których ratowanie było moim zawodem. Mogłabym wytrzymać w takim środowisku przez rok, tylko po co? Bili uważał, że jest we mnie zakochany, że nie może beze mnie żyć, aleja miałam inne zdanie. Gdyby kiedykolwiek zobaczy! mnie w mojej prawdziwej postaci, jego urzeczenie szybko by się ulotniło.
Spędziłam więc swoje ostatnie godziny robiąc to, co robiłam zawsze: wykonując swoje obowiązki. Sherman poprosił mnie i Bil-la, żebyśmy opisali swoje przeżycia. Mieliśmy powiedzieć wszystko. Wszystko cośmy widzieli, czuli i myśleli. Shermanowi bardzo na tym zależało, mnie się nie śpieszyło, żeby się z tym rozstać, opisałam więc wszystko, jak umiałam.
Читать дальше