— A On jest po pańskiej stronie, czy tak?
Mayer jakby się zawstydził.
— Źle się wyraziłem. Ja…
— Niech pan nie przeprasza — powiedział Sherman. — Może to zabrzmi dziwnie, aleja też wierzę w Boga. — Przeniósł wzrok z Mayera na Louise, a potem na mnie. Czułem się jak mało ważny członek widowni telewizyjnej, który na dany znak ma bić brawo.
— A czy pan wierzy w Boga, panie Smith?
— Sam nie wiem. Nie wierzę, że rzeczywistość jest aż tak krucha, jak wy to przedstawiacie. Nadal chcę iść z wami.
Sherman spojrzał na Louise, która bezradnie potrząsnęła głową.
— No dobrze — zawyrokował. — Idziemy wszyscy.
Relacja Louise Baltimore
„Rób wszystko, co ci każe Sherman” — polecał list z kapsuły czasu. Kapsuły czasu, co do której Sherman przyznał, że spłodził ją w zmowie z Wielkim Komputerem.
Ale czy miałam jakiś wybór? Musiałam udawać sama przed sobą, że coś rozumiem, tylko że to się skończyło… w chwili, kiedy skręciłam kark tej nieszczęsnej tępaczce. Od dawna nie zrobiłam nikomu nic podobnie miłego, pomyślałam wtedy.
Sherman powiedział, że mamy wracać i przerwać spotkanie Smi-tha z Mayerem. Musieliśmy urządzić dla nich imponujący pokaz.
Cóż, mistrz cyrku, sławny P. T. Barnum mógłby się tego i owego od nas nauczyć. Brama często powoduje lokalne zakłócenia, kiedy otwiera się na przeszłość. Mamy ze trzy tuziny urządzeń tłumiących te efekty, kiedy chcemy wylądować, powiedzmy, w środku biblioteki. Sherman i Lawrence wyłączyli je wszystkie z takim skutkiem, że gdybyśmy chcieli wystąpić na Times Square w noc sylwestrową, bylibyśmy najgłośniejszym przedstawieniem w całym Nowym Jorku. Potem dorzuciliśmy jeszcze trochę efektów, żeby ich postraszyć.
Dalej improwizowałam. Myślę, że nawet Sherman mógł być zaskoczony, kiedy obsadziłam go w roli chodzącej machiny tortur. Ale był to w ogóle wieczór niespodzianek. Ja na przykład uważałam, że ważne jest odzyskanie całego paralizatora. Sherman miał inne pomysły.
— Nie powiedziałeś mi całej prawdy — naskoczyłam na niego, jak tylko przekroczyliśmy Bramę.
— Powiedziałem ci wszystko, co wiedziałem. Teraz przechodzimy do wariantu zapasowego. A tymczasem nasi przyjaciele czują się nieco zagubieni.
Miał rację. Zarówno Smith, jak i Mayer sprawiali wrażenie oszołomionych. Mayer wyglądał, jakby miał zwymiotować.
Niewiele tu można poradzić: albo ktoś przetrzymuje przejście, albo wariuje. Wkrótce byłam raczej pewna, że obaj z tego wyjdą. Z chwilą kiedy uznałam, że Mayer zrozumie, co się do niego mówi, uklękłam obok niego i spojrzałam draniowi w oczy.
— No dobrze. Czy musimy ściągnąć tu pańską córkę, czy wcześniej powie mi pan to, co muszę wiedzieć? Przypominam, że nie mam wiele czasu na zorganizowanie wyprawy w czas i miejsce, które mi pan wskaże.
Wyglądał wciąż na lekko nieprzytomnego, ale i sceptycznego.
— Nie odeślecie mnie z powrotem?
— Po co? Sherman mówi, że ma jeszcze coś w rękawie, aleja chcę tylko wrócić i zdobyć resztę tego paralizatora.
— To nie będzie potrzebne.
— Dlaczego?
— Bo ja tego nigdy nie miałem. Człowiek, który mi go sprzedał, wszystko już z niego wyjął.
— I co z tym zrobił?
Mayer wyglądał na przestraszonego. Nie dziwiłam mu się. W jego gabiniecie nieźle odegrałam groźną wojowniczkę, ale myślę, że moją pozę wziął za dobrą monetę i niech mnie licho, jeżeli nie czułam się wtedy osobą niebezpieczną.
— Ten człowiek był rzemieślnikiem — wyjaśnił Mayer. — Miał przy drodze stragan z pamiątkami, gdzie sprzedawał biżuterię własnej roboty. Powiedział mi, że kiedy ten… paralizator przestał powodować przyjemne mrowienie, rozmontował go i wykorzystał ładniejsze elementy do produkcji sprzączek i pierścionków.
Odsunął się ode mnie. Nie zdziwiłam się. Powinnam albo urwać mu łeb, albo się roześmiać.
— Powiedziałem tylko, że wiem, gdzie to jest. I wiem. Rozeszło się po całym kontynencie i nikomu nie może zaszkodzić.
Roześmiałam się.
— Doktorze — powiedziałam mu — właśnie zlikwidował pan wydział operacyjny planu „Brama”. Od tej chwili jestem bez pracy.
Była to chyba odpowiednia pora, żeby umrzeć.
Jeszcze nie, jeszcze nie całkiem, ale zaczęłam robić przygotowania.
Pozostała sprawa córki Mayera i mojej obietnicy. Uruchomiłam na konsoli Lawrence’a sygnał alarmu. Przez chwilę nic się nie działo, potem usłyszałam zmęczony głos.
— Tak. Co jest, do cholery?
— Mandy, to ty?
— A kto inny? Kto inny, cholera, siedziałby w sali przygotowań w towarzystwie trzech trupów, które są w znacznie lepszej sytuacji niż ja, czekając, że może moja nieustraszona szefowa będzie mnie potrzebować, podczas gdy mogłabym od wielu godzin znajdować się w drodze do krainy marzeń? Nawiasem mówiąc, ile nam zostało godzin?
— Mandy, czy jesteś pijana na służbie?
— Ja? Pijana? Czy niedźwiedź robi kupę w lesie? Czy…
— W porządku, Mandy, mamy około dwudziestu czterech godzin, zanim nagle i bezboleśnie znikniemy. Czy jesteś nadal na służbie? Czy może złożyłaś wymówienie?
Pomyślałam, że zasnęła, ale po chwili się odezwała.
— Czego chcesz?
— Mam tu barana, który chce zobaczyć się z córką. Jest w zagrodzie. Jeżeli go tam zawieziesz, to ja dam znać Wielkiemu K., żeby ją odgrzał.
Mandy Dżakarta, najtwardsza z moich podkomendnych, wybuchnęła płaczem.
— Boże, uwielbiam happy endy — załkała.
Mandy wkrótce zameldowała się i zabrała Mayera. Zostałam ze Smithem, Lawrence’em i Martinem Coventrym, który przyszedł z Mandy. Bili przyglądał się spod oka Lawrence’owi, ostatniemu pozostałemu przy życiu członkowi zespołu gnomów. Nie bardzo wiedziałam, o co chodzi, póki nie spojrzałam na sprawę dwudziestowiecznymi oczami Smitha. Zrozumiałam, że Smithowi robiło się niedobrze na widok Lawrence’a. Lawrence ignorował Billa całkowicie, nie przyjmując do wiadomości jego istnienia. Przez chwilę poczułam się bliższa Lawrence’a niż kiedykolwiek… odkąd się rozsypał i został przykuty do swojej konsoli. Kim był ten parszywy dwu-dziestak, żeby nas oceniać? Ajednocześnie utożsamiałam się z Bil-lem. Czułam tak samo jak on, czułam tak przez całe życie. Tak będziesz wyglądać ty, Louise, za parę lat…
Na szczęście nie musiałam już przez to przechodzić.
— Czy będę ci jeszcze do czegoś potrzebny, Louise? — spytał Lawrence. Podtekst był oczywisty. Miałam mu powiedzieć, że może się wyłączyć.
— Jeszcze trochę, Lawrence, jeśli można — wtrącił Sherman.
— Dobrze. Ale na dziesięć minut przed końcem odchodzę. Dużo nad tym myślałem i wolę śmierć niż… cokolwiek się tam zdarzy. Lepiej żyć i umrzeć, niż nigdy nie istnieć. Czy to, co mówię, ma jakiś sens, Sherman?
— Ma. Szanuję twoją wolę. Wytrzymaj jeszcze trochę dla mnie.
Bili strasznie kasłał. Cud, że jeszcze nie pluł krwią. Oddychał naszym powietrzem przez pół godziny, zanim Martin przyniósł mu maskę tlenową.
Sherman zabrał naszą czwórkę na taras wychodzący na pole wraków. Bili oglądał to, co pozostało po naszych akcjach, i widać było, że jest pod wrażeniem.
— Sposób Lawrence’a cieszy się dużym wzięciem — powiedział Martin. — Wszyscy członkowie Rady nie żyją.
— Nawet Phoenix?
— Nawet on. Można chyba powiedzieć, że teraz Rada to ja.
— To powinno uprościć… A tak nawiasem, ilu ludzi pozostało?
Читать дальше