Harry mocno ucierpiał wskutek racjonowania. Rada Racjonowania miała uwzględniać indywidualne różnice somatyczne, ale Harry posiadał tyle mięśni co trzech albo czterech przeciętnych mężczyzn. Nawet z uzupełniającymi kuponami, do których uprawniono policjantów, nie było sposobu, by Harry mógł dalej funkcjonować przy 195 funtach wagi bez uciekania się do czarnego rynku. Naturalnie uciekł się, ale nawet na czarnym rynku białka w proszku, którego potrzebował, nie można było dostać. Ludzie robiący zapasy najpierw rzucili się właśnie na takie koncentraty. Przestawił się na suchą fasolę jako następne najlepsze źródło białka, stając się znany ze swoich pierdnięć, ale w marcu nawet fasola kosztowała już więcej, po cenach czarnorynkowych, niż Harry mógł zapłacić. Jego mięśnie się zmniejszyły i równocześnie, z powodu skrobi w fasoli, zaczął nabierać cienkiej poduszeczki sflaczałości.
Harry w żadnym razie nie chciał poddać się z rezygnacją nieuniknionemu. Zawsze był w siłowni — wpatrując się posępnie w lustra, które pokrywały ściany wewnętrzne, albo robiąc grymasy w prywatnej walce z ciężarami; stojąc w oknie między zestawami ćwiczeń i obserwując ruch na dole, na placu, albo wijąc się w szybkich, gwałtownych skrętach na pochyłej desce do brzuszków. Ale sama siła woli nie wystarczała. Mimo jego niestrudzonych wysiłków, ciało Harry`ego mówiło „do widzenia”. Bez stałego dostarczania białka ciężkie ćwiczenia tylko przyśpieszały samozniszczenie jego tkanek. Ned Collins próbował nakłonić go do skrócenia harmonogramu, ale Harry`ego nie dało się przekonać. Trzymał się dokładnie tego samego toku czynności, jaki stosował w czasach swojej chwały.
Harry nigdy nie był szczególnie towarzyski. Dla niektórych, takich jak Daniel, siłownia pełniła rolę klubu. Dla Harry`ego była to religia, a on nie należał do tych, co rozmawiają w kościele. A jednak lubili go, a nawet czcili ci, którzy podzielali jego wiarę, ale brakowało im jego zapału. Teraz, proporcjonalnie do tego, jak go wcześniej lubiano, współczuto mu — i unikano go. Ten kąt siłowni, w którym akurat ćwiczył, stopniowo był opuszczany, jakby udręka Harrye`go była zaraźliwa. W każdym razie ostatnimi czasy zjawiało się mniej ludzi. Nikt nie miał takiego nadmiaru energii. I nikt nie lubił znajdować się blisko Harrye`go.
Byli też, co nieuniknione, tacy, którym brakowało tej litości albo moralnej wyobraźni, by zrozumieć, co się dzieje z Harrym, i to jedna osoba z tej małej grupy, na początku pewnego kwietniowego popołudnia, doprowadziła go do szału. Harry robił wyciśnięcia na ławeczce i stosował, jak zawsze teraz, o wiele większy ciężar niż taki, z którym mógł sobie poradzić. Podczas ostatniego powtórzenia jego drugiego zestawu lewe ramię zaczęło się wyginać, ale zdołał je wyprostować i unieruchomić łokieć. Jego twarz była ostro zaczerwieniona. Wytężające się powrozy jego szyi utworzyły deltę z jego zębami w grymasie na szczycie. Sztanga przechyliła się niepokojąco i Ned zerwał się, wyskoczył z recepcji, gdzie rozmawiał z Danielem, i popędził przez siłownię, by dotrzeć do Harrye`go na czas. To wtedy moralny imbecyl, o którym mowa, zawołał ze swojej grzędy na poręczach:
— Okej, Herkulesie, jeszcze jedno powtórzenie!
Pręt opadł z łoskotem na stojaki i Harry poderwał się z ławeczki z wrzaskiem. Daniel myślał, że pręt zmiażdżył mu rękę, ale to wściekłość, a nie ból, wylała się z jego płuc. Gniew z różnych przyczyn, dławiony przez całe miesiące i lata, eksplodował w jednej chwili. Harry porwał osiemdziesięciofuntową sztangielkę leżącą przy ławeczce i cisnął nią w swojego dręczyciela. Nie trafiła w niego, natomiast roztrzaskała spory kawał lustra i przeleciała przez ścianę z gipsu i listew do szatni za nią. „Harry!” — błagał Ned, ale nad Harrym nie dało się zapanować, nie reagował na apele, wpadł w amok. Po kolei, w systematycznej ekstazie niszczenia, rozbił wszystkie lustra na siłowni, używając najcięższych sztang ze stojaka. Posłał dwudziestofuntowy talerz, jak dysk, w automat z napojami. Przewrócił jeden ze stojaków ze sztangielkami na podłogę. Było to takie uczucie, jakby bomba uderzyła w budynek. Przez cały ten czas nikt nie odważył się spróbować go powstrzymać.
Kiedy ostatnie lustro poszło, a z nim duża część podtrzymującej je ściany, Harry obrócił się twarzą do trzech okien górujących nad placem Sheridana. Były nadal nietknięte. Podszedł do jednego z nich, ze sztangielką w ręce, i popatrzył na tłum, który zebrał się na chodniku i na ulicy.
— Harry, proszę — powiedział cicho Ned.
— Pieprzę to — odezwał się Harry ponurym, zmęczonym głosem. Odwrócił się od okien i wszedł do szatni, zamykając za sobą drzwi. Daniel obserwował przez dziurę w gipsowej ścianie, jak idzie do swojej szafki. Przez dłuższą chwilę gmerał cierpliwie przy zamku szyfrowym kłódki. Kiedy w końcu ją otworzył, wyjął swój policyjny rewolwer z kabury, podszedł do jedynego ocalałego lustra, które wisiało nad zlewem, i przybrał swoją ostatnią, nieświadomą, klasyczną pozę, gdy kierował lufę pistoletu we własną skroń. Następnie palnął sobie w łeb.
Nigdy tak naprawdę nie otwarto ponownie Adonis, Inc.
Żywność stała się problemem dla każdego. Według stałego gwaru mediów w pojednawczych biuletynach było jej dość, by wystarczyła na wiele nadchodzących miesięcy. Trudność stanowiła dystrybucja. Rada Racjonowania narzuciła obowiązek pracy supermarketom i sklepom spożywczym w całym mieście, ale ceny czarnorynkowe były teraz tak wyśrubowane, że ryzykowałeś życie, kiedy widziano, jak wychodzisz z centrum dystrybucji z naręczem (albo pełną kieszenią) towarów spożywczych. Nawet konwoje złożone z pięciu albo sześciu mężczyzn mogły zostać napadnięte. Natomiast policja koncentrowała się głównie w tych parkach albo koło tych parkingów, gdzie działały czarne rynki. Mimo jej zapobiegawczej obecności ani tydzień nie mijał bez kolejnego, i bardziej gwałtownego, ataku motłochu na te ostatnie nędzne bastiony uprzywilejowania. W końcu marca nie istniał już czarny rynek w sensie fizycznym — tylko sieć osób złączonych niewidzialną hierarchią. System ekonomiczny upraszczano do jego atomowych składników: każdy człowiek był swoim własnym uzbrojonym obozem.
Dzięki pokoikowi z nagromadzonymi zapasami pet bricquettes Daniel i pani Schiff nigdy nie zostali doprowadzeni do skrajnego niedostatku. Daniel, znośny, chociaż rzadko natchniony kucharz, przyrządzał rodzaj chlebowego puddingu z pokruszonych bricquettes, proszku Hyprotine i sztucznego słodzika, a pani Schiff twierdziła, że tak naprawdę woli go od swojego zwykłego pożywienia. Organizował także grupy mieszkańców ich budynku, by robić wyprawy do ich centrum dystrybucji, dawnego supermarketu Red Owl na Broadwayu. I ogólnie radził sobie.
W miarę jak się ocieplało, zaczęło wyglądać na to, że przebrnie finansowo przez ten kryzys bez konieczności proszenia o pomoc Ernesta Reya. Poprosiłby, gdyby nie miał już innego wyjścia (gdyby, na przykład, panna Marspan uchyliła się od rosnącego kosztu dobroczynności). Mieszkanie z ciałem Boi utwierdziło Daniela w jego poczuciu obowiązku, uczyniło je mniej abstrakcyjnym. Zrobiłby wszystko, co by musiał, dla utrzymania jej przy życiu — i w swoim posiadaniu. W końcu czego takiego mógłby zażądać od niego Rey, czego już nie zrobił, albo z wyboru, albo z ciekawości? Miał tendencję do zastanawiania się nad tym pytaniem więcej, niż było całkiem zdrowo. Często leżał sam w swoim pokoju, przeglądając w umyśle możliwości ze szklistooką, bezsenną uporczywością. Niektóre z tych możliwości były dość straszne, ale na szczęście żadne z jego wyobrażeń, nawet najłagodniejsze, nie miały się ziścić.
Читать дальше