— Jeśli tam była, to dlatego, że Barbara mi ją ukradła.
— Wyżebrała, pożyczyła, ukradła — dla mnie to bez różnicy. Wstydź się w każdym razie, że mówisz w taki sposób o własnej przyjaciółce. Bóg jeden wie, co musiała zrobić, żeby dostać tę książkę.
Nastąpił śmiech i jeden głos w tłumie, a potem następny rozwinął ukrytą myśl pani Gruber za pomocą konkretnych przypuszczeń. Wzburzyło to Daniela, ale obstawał przy swoich prawach.
— To jest moja książka. Proszę zapytać strażników. Musieli wyciąć strony, zanim mogłem ją dostać. Prawdopodobnie gdzieś to zanotowali. Jest moja.
— Cóż, może tak jest, a może nie, ale nie masz jak udowodnić nam, że Barbara nie zdobyła jej uczciwie. Mamy na to tylko twoje słowo.
Widział, że ona ma za sobą większość. Nic nie mógł zrobić. Oddał jej książkę. Poszła pod młotek jako pierwszy przedmiot (nie było ich zbyt wiele). Potem jakiś sukinsyn miał czelność zalicytować przeciw niemu i Daniel musiał dojść do pięciu big maców, prawie całotygodniowego zestawu obiadów, by ją odzyskać.
Dopiero po zakończeniu zgłaszania ofert zorientował się, że głos, przeciw któremu licytował, należał do Gusa.
Po licytacji była loteria. Każdy miał numer, którego używał przy odliczaniu po pobudce. Daniel legitymował się numerem trzydzieści cztery i ten wypadł, dzięki czemu chłopak wygrał z powrotem jeden ze swoich talonów do McDonalda. Ale wygrany posiłek nie przypadał tego wieczoru, więc kiedy strażnik roznosił obiady, Daniel musiał zadowolić się miską wodnistej zupy pani Gruber i jedną kromką białego chleba, posmarowaną odrobiną sztucznie wzbogaconego sera.
Po raz pierwszy od wielu tygodni poczuł się głodny. Zwykle po obiedzie go mdliło. To musiał być gniew. Miał ochotę utopić starą panią Gruber w kociołku pomyj, które gotowała. A to był tylko pierwszy z jego powodów do gniewu. Głębiej tkwiło ich więcej — gniew na Barbarę za kradzież jego książki, na Gusa za podbijanie ceny, na całe wszawe więzienie i jego strażników, i na cały świat poza więzieniem, bo to on go tu wysłał. Nie istniał sposób, by myśleć o tym i nie zwariować, a kiedy raz zacząłeś, nie istniał sposób, by przestać.
Oczywiście nie była to odpowiednia chwila, by zagadnąć Gusa i przedstawić swoją propozycję. Zamiast tego grał w szachy z Bobem Lundgrenem, tak dobrze, że (chociaż w końcu nie wygrał) po raz pierwszy zepchnął Lundgrena do defensywy i nawet zbił mu hetmana.
Gdy grali, w różnych momentach zauważał, że Gus, który nigdy dotąd (o ile Daniel wiedział) nie zwracał na niego uwagi, przygląda mu się z nieobecną, ale niezachwianą koncentracją. Dlaczego? Wydawało się to prawie telepatią, jakby Gus wiedział, bez żadnych jego słów, co Daniel ma na myśli.
Następnego dnia ciężarówka wioząca Daniela i resztę brygady roboczej z S.D. 78 z powrotem do kompleksu została zatrzymana przez blokadę drogową. Kontrola była niezwykle dokładna. Wszyscy, w tym strażnicy, musieli wysiąść i zostali zrewidowani, podczas gdy druga grupa inspektorów badała ciężarówkę, od stłuczonych reflektorów do poszarpanych fartuchów błotników.
W sypialni zameldowali się z godzinnym spóźnieniem. Daniel przedtem zamierzał od razu iść do Gusa i mieć to za sobą, ale ponownie moment nie był właściwy. Gus i Bob Lundgren okazali się już pochłonięci partią szachów, do której oglądania Daniel został zaproszony i przez pewien czas to robił. Ale grali wolno, więc bez osobistego zaangażowania w partię trudno było się skupić.
Daniel postanowił wrócić do lektury Produktem jest Bóg. Nie była to już książka, którą zaczął cztery miesiące temu. Sam fakt, że Barbara Steiner poprzedziła go w drodze przez jej końcowe rozdziały, pozostawiając za sobą ślad w postaci nagryzmolonych marginaliów, sprawiał, że nie wydawała się ona już tą nieszkodliwą trampoliną dla inteligentnych, ubocznych idei, której wrażenie robiła na pierwszy rzut oka.
Niebezpieczne idee są jednak, siłą rzeczy, bardziej interesujące, i Daniel czytał tę książkę tym razem bez krzty dawnej długotrwałej przyjemności. Czytał zachłannie, jakby mogła znów zostać mu zabrana, zanim odkryje jej sekret. Raz za razem znajdował idee, które Barbara podkradła z tej książki i użyła ich we własnych argumentach, takie jak ta o czystości serca polegającej na pragnieniu jednej rzeczy, co okazało się nie być nawet ideą Van Dyke`a, ale kogoś innego przed wiekami.
Własną ideą Van Dyke`a (ostatecznie powiązaną z tą drugą) wydawała się natomiast teoria, że ludzie żyją w dwóch zupełnie odrębnych światach. Pierwszym był świat, który stanowi komplet z ciałem i diabłem — świat pragnień, świat, o którym ludzie myślą, że mogą go kontrolować. Przeciwstawny był świat Boga, większy i piękniejszy, ale także okrutniejszy, przynajmniej z ograniczonego punktu widzenia istot ludzkich. Van Dyke podał jako przykład Alaskę. W świecie Boga musiałeś tylko przestać próbować i zdać się na szczęście, a prawdopodobnie albo byś zamarzł na śmierć, albo umarł z głodu.
Ten drugi świat, świat ludzki, stwarzał większe możliwości powodzenia, przeżycia, ale był także — niestety — całkowicie zepsuty, i jedyny sposób, by iść w nim do przodu, stanowiło przyłączenie się do zepsucia. Van Dyke nazwał to „oddaniem cesarzowi tego, co cesarskie”. Podstawowym problemem dla każdego, kto chciał prowadzić życie, które nie składało się tylko z wolnoamerykanki, było, jak oddać Bogu to, co boskie. Nie „próbując żyć w świecie Boga”, podkreślał Van Dyke, ponieważ to równałoby się samobójstwu. Poświęcił temu cały rozdział, zatytułowany „Święci wmaszerowują!”. (Tutaj podkreślenia Barbary zaczęły biec prawie pod całym tekstem, a na marginesach kwitły słowa poparcia, wyrażanego z zapartym tchem: „Jakie to prawdziwe!”, „Dokładnie!”, „Zgadzam się”). Van Dyke proponował, by zamiast próbować wziąć niebo szturmem, postawić sobie pojedyncze zadanie w życiu i trzymać się go mimo przeciwności losu („Czystość serca” itd.). Wszystko jedno, jakie zadanie, pod warunkiem, że nie oznaczało korzyści materialnych. Van Dyke przedstawił szereg śmiesznych wręcz możliwości i anegdot o sławach, które znalazły drogę do Boga poprzez tak rozmaite ścieżki jak plecenie koszyków, hodowanie jamników i tłumaczenie Młyna nad Flossą na język, jaki mogły odczytać tylko komputery.
Daniel, szczęśliwy z odkrycia własnego zadania życiowego, nadążał za książką z łatwością do tego momentu, ale nie dalej, ponieważ teoria, do której wszystko to wydawało się prowadzić, była taka, że świat się kończy. Nie świat Boga — ten zawsze będzie się toczył naprzód — ale świat człowieka, świat cesarza. Van Dyke, jak jakiś brodaty prorok na rysunku w gazecie, ogłaszał koniec Zachodniej Cywilizacji — czy też, jak to ujął, „Cywilizacji Biznesmena” (w skrócie „Cyw Biz”).
Van Dyke wydawał się stawiać czoło tej perspektywie ze swoim zwyczajnym zimnokrwistym spokojem umysłu. „O ile lepiej — pisał — jest żyć na końcu takiej cywilizacji niż w pełni jej rozkwitu. Teraz, z połową wadliwego mechanizmu w ruinie i drugą połową powoli zatrzymującą się z braku smarowania, jego władza nad naszymi duszami i naszą wyobraźnią jest znacznie mniejsza, niżby była, gdybyśmy żyli sto albo dwieście lat temu, kiedy cała kapitalistyczna machina dopiero nabierała pierwszej pary. Widzimy teraz, jak nie mogli nigdy widzieć nasi przodkowie, dokąd prowadziło to zarozumiałe przedsięwzięcie — do ruiny ludzkości, a przynajmniej tej części ludzkości, jaka złączyła swój los z Cyw Biz. Ale ruiny, przyznajmy to, całkowicie stosownej i odpowiedniej, absolutnie zasłużonej, do której zamieszkiwania jesteśmy zobowiązani, jak przystoi podupadającej szlachcie. To znaczy z takim szykiem, na jaki możemy się zdobyć, z wszelką dumą, do jakiej możemy wciąż jeszcze pretendować, i co najważniejsze, z zupełną nonszalancją”.
Читать дальше