— A gdzie to było?
— Jakieś dwa cale nad czubkiem mojego nosa. Osobliwe uczucie.
— Na pewno.
— Potem zaczęłam latać z jednej części piwnicy do drugiej.
— Miałaś skrzydła? To znaczy, prawdziwe skrzydła?
— Nie widziałam siebie, ale miałam wrażenie, że są to prawdziwe skrzydła. Czułam się tak, jakbym miała wielki ładunek mocy w połowie kręgosłupa. Siły woli, w najbardziej dosłownym znaczeniu. Miałam uczucie, że jestem całkowicie skupiona na tym, co robię i gdzie lecę — na tym właśnie polegało latanie. Było to tak, jakbyś mógł prowadzić samochód przez samo patrzenie na drogę przed tobą.
Daniel zamknął oczy, by delektować się myślą o wolności tak doskonałej i całkowitej.
— Latałam po piwnicy chyba przez wiele godzin. Zamknęłam przedtem za sobą jej drzwi, jak bałwan, a okna były mocno uszczelnione, więc nie miałam sposobu, żeby wydostać się stamtąd. Ludzie nie myślą o robieniu dziur dla wróżek, dopóki rzeczywiście nie oderwą się od ziemi. Nie miało to jednak znaczenia. Byłam taka mała, że piwnica wydawała się wielka jak katedra. I prawie równie piękna. Bardziej niż prawie — to było niewiarygodne.
— Samo latanie tu i tam?
— I świadomość tego. Była tam półka z przetworami. Nadal pamiętam światło, które wychodziło ze słoików z dżemem i pomidorami. Tak naprawdę nie było to jednak światło. Było bardziej tak, jakbyś widział życie nadal pozostające w nich, energię, którą owoce nagromadziły, rosnąc.
— Musiałaś być głodna. Zaśmiała się.
— Prawdopodobnie.
— Co jeszcze? — nalegał. To Daniel był głodny, nienasycony.
— W pewnym momencie przestraszyłam się. Moje ciało — moje fizyczne ciało, które leżało tam w aparacie — nie wydawało mi się prawdziwe. Nie, chyba jednak wydawało się dość prawdziwe, może nawet za bardzo. Ale nie wydawało się moje. Czy byłeś kiedyś w zoo?
Daniel potrząsnął przecząco głową.
— No to nie potrafię tego wyjaśnić.
Barbara milczała przez chwilę. Daniel patrzył na jej ciało, nabrzmiałe od ciąży, i próbował wyobrazić sobie uczucie, którego nie potrafiła opisać. Poza lekcjami WF-u nie zwracał wielkiej uwagi na własne ciało. Ani też na ciała innych ludzi.
— W piwnicy była zamrażarka. Nie zauważyłam jej, dopóki w pewnej chwili nie włączył się silnik. Wiesz, że najpierw jest drżenie, a potem miarowy warkot. No cóż, dla mnie wtedy było to jak orkiestra symfoniczna. Czułam obecność części silnika, która wirowała, choć jej nie widziałam. Nie zbliżałam się do niej oczywiście. Słyszałam, że każdy silnik obrotowy jest niebezpieczny, jak ruchome piaski, ale to było takie… upajające. Jak muzyka taneczna, której nie potrafisz się oprzeć. Zaczęłam się obracać w miejscu, na początku bardzo wolno, ale nic nie powstrzymywało mnie od przyspieszenia. Była to nadal czysta siła woli. Im szybciej pozwalałam się sobie obracać, tym bardziej ekscytujący i nęcący wydawał się silnik. Nieświadomie podryfowałam do zamrażarki i obracałam się teraz wzdłuż tej samej osi co silnik. Straciłam wszelkie poczucie wszystkiego oprócz tego jednego ruchu. Czułam się jak… planeta! Mogłoby to trwać wiecznie i nie miałabym nic przeciwko. Ale ustało. Zamrażarka wyłączyła się i w miarę jak silnik zwalniał, ja też zwalniałam. Nawet ta część była wspaniała. Ale kiedy to całkowicie ustało, byłam cholernie przestraszona. Zrozumiałam, co się stało, i słyszałam, że to w ten sposób wielu ludzi po prostu przepadło. Ja też bym przepadła. Z radością. Także dziś. Kiedy to wspominam.
— Co wtedy zrobiłaś?
— Wróciłam do aparatu. Z powrotem do mojego ciała. Jest taki jakby kryształ, którego dotykasz, i w momencie, kiedy go dotkniesz, fiu, jesteś z powrotem wewnątrz siebie.
— I wszystko to było prawdziwe? Nie wyobraziłaś sobie tego po prostu?
— Tak prawdziwe jak my dwoje tu rozmawiający. Tak prawdziwe jak śnieg na ziemi.
— I potem nigdy już nie poleciałaś?
— Nie z braku prób, wierz mi. Wydałam małą fortunę na lekcje emisji głosu, na proszki, na każdy rodzaj terapii, jaki istnieje. Ale niezależnie od tego, jak się starałam, nie mogłam nigdy osiągnąć prędkości ucieczki. Część mojego umysłu nie chciała się przyłączyć, nie chciała puścić. Może był to strach przed uwięzieniem w jakimś głupim silniku. Może, jak powiedziałam wcześniej, po prostu nie mam daru do śpiewania. W każdym razie nic nie pomagało. W końcu przestałam próbować. I tak jest ze wszystkim w moim życiu. I mogę tylko powiedzieć: „Sikam na to”.
Daniel miał dość rozsądku, by nie próbować argumentować przeciw jej goryczy. Wydawało się nawet, że jest w niej coś szlachetnego i wzniosłego. W porównaniu z nieszczęściami Barbary Steiner jego własne małe nieszczęścia wydawały się dość błahe.
Przecież nadal istniała szansa, że może latać.
I będzie! Och, będzie! Wiedział to teraz. To był cel jego życia. Znalazł go w końcu! Będzie latał! Nauczy się latać!
Nie wiedział, od jak dawna stoją tam w śniegu. Stopniowo, gdy jego euforia odpływała, uświadomił sobie, że jest mu zimno, że czuje ból z powodu zimna i że powinni wrócić do sypialni.
— Hej, Barbaro — powiedział, chwytając rękaw jej kurtki zdrętwiałymi palcami i szarpiąc go dla przypomnienia. — Hej.
— Dobrze — zgodziła się smutno, ale nie poruszyła się.
— Lepiej chodźmy z powrotem do sypialni.
— Dobrze.
— Jest zimno.
— Bardzo. Tak. — Nadal tam stała. — Czy możesz najpierw wyświadczyć mi przysługę?
— Jaką?
— Pocałuj mnie.
Zwykle wzburzyłaby go taka propozycja, ale było coś w tonie jej głosu, co go uspokoiło.
— Okej.
Patrząc mu prosto w oczy, wsunęła palce pod kołnierz jego kurtki, a potem do tyłu, oplatając jego szyję. Przyciągnęła go blisko, aż ich twarze się dotknęły. Jej była tak samo zimna jak jego i prawdopodobnie równie odrętwiała. Jej usta otworzyły się i przycisnęła język do jego warg, łagodnie przynaglając je do rozsunięcia.
Zamknął oczy i próbował pozwolić, by ten pocałunek był prawdziwy. Pocałował raz wcześniej dziewczynę, na prywatce, i uważał całą tę procedurę za trochę nienaturalną, choć także, w ostatecznym rozrachunku, raczej przyjemną. Ale nie mógł przestać myśleć o chorych zębach Barbary i nim przygotował się psychicznie do myśli o obróceniu językiem w jej ustach, ona już miała dość.
Czuł się winny z powodu tego, że nie zrobił więcej, ale jej wydawało się na tym nie zależeć. Przynajmniej przypuszczał, że jej nieobecne spojrzenie oznacza, iż dostała to, czego chciała, chociaż tak naprawdę nie wiedział, co to mogło być. Ale i tak czuł się winny. Albo co najmniej zakłopotany.
— Dziękuję — powiedziała. — To było słodkie. Z automatyczną grzecznością Daniel odparł:
— Proszę bardzo. — O dziwo, nie były to niewłaściwe słowa.
O człowieku, którego piosenka tak na niego podziałała, Daniel wiedział niewiele, nie znał nawet jego prawdziwego imienia. W obozie mężczyzna ów znany był jako Gus, ponieważ odziedziczył koszulę roboczą, na której plecach jeden z dawnych więźniów wypisał przez szablon to imię. Ten wysoki, chudy, rumiany mężczyzna o wyniszczonym wyglądzie, między czterdziestką a pięćdziesiątką, przybył dwa tygodnie temu z poważną raną ciętą nad lewym okiem, która była teraz ściągniętą szkarłatną blizną. Ludzie spekulowali, że został wsadzony za bójkę, z której miał tę bliznę, co zgadzałoby się z jego wyrokiem: ledwie dziewięćdziesiąt dni. Prawdopodobnie wszczął tę bójkę celowo, by dostać taki wyrok, ponieważ łatwiej było przeżyć zimę w Spirit Lake niż bez pracy i domu w Des Moines, skąd pochodził i gdzie włóczędzy, a wydawał się do nich należeć, często umierali masowo w czasie najgorszych mrozów.
Читать дальше