Straciła całkiem chęć do gadania. Siedzieli ze skrzyżowanymi nogami na jej zrolowanej pościeli i słuchali, jak wiatr uderza w szyby okienne i z trzeszczeniem wstrząsa drzwiami. Pierwsza prawdziwa zamieć w tym roku powoli podpierała przewiewne ściany zaspami i sypialnia, tak uszczelniona, stała się cieplejsza i znośniejsza.
Mieli poczucie pewnej nieodwołalności, jakby znajdowali się wszyscy w jakimś starodawnym drewnianym statku, uwięzionym przez lody, wydzielając racje i opał i w ciszy czekając na śmierć. Karciarze nadal grali w karty, dopóki światła były włączone, a robiący na drutach dziargali wełną, którą splatali i rozpruwali wcześniej sto razy, ale nikt się nie odzywał. Barbara, która przeżyła już dwie zimy w Spirit Lake, zapewniała Daniela, że jest to tylko pewna faza, że najpóźniej do Bożego Narodzenia sytuacja wróci do normy.
Zanim jednak tak się stało, nastąpiło coś naprawdę niezwykłego; wydarzenie, które miało ukształtować resztę życia Daniela — a także Barbary, chociaż w znacznie straszniejszy sposób. Pewien mężczyzna zaśpiewał.
Ostatnio było coraz mniej jakiejkolwiek muzyki. Jeden z najlepszych muzyków w Spirit Lake, mężczyzna, który potrafił grać na prawie każdym istniejącym instrumencie, został zwolniony w październiku. Krótko potem bardzo dobry tenor, odsiadujący dwanaście lat za nieumyślne zabójstwo, poszedł na całość, przekraczając obwód w pewien wczesny niedzielny poranek, by zdetonować pastylkę w swoim żołądku. Nikt nie miał po tym serca, by zakłócić pogłębiającą się ciszę w sypialniach piosenkami niegodnymi tych, których wszyscy nadal doskonale pamiętali. Jedynym wyjątkiem była niedorozwinięta umysłowo migrantka, lubiąca bębnić palcami po rurach pieca Franklina, z flegmatycznym, miarowym, raczej wesołym brakiem inwencji, dopóki ktoś nie miał tego dość i nie pociągał jej z powrotem na jej materac na drugim końcu sypialni.
Potem, tego wieczoru, o którym mowa, w bezwietrzny, przejmująco zimny wtorek, ten pojedynczy głos wzniósł się z ich zbiorowej ciszy jak księżyc wschodzący nad bezkresnymi połaciami śniegu. Przez króciutką chwilę, przez czas trwania frazy, wydawało się Danielowi, że ta piosenka nie może być prawdziwa, że wypływa z jego wnętrza, tak była doskonała, tak nieprawdopodobna, tak pragnęła wyznać to, co musi zawsze pozostać niewypowiedziane, rozpacz kwitnącą teraz jak kosztowna woń w cuchnącym powietrzu sypialni.
Zapanowała nad każdą duszą tak bardzo, obracając je wszystkie w popiół jednym tchnieniem, podobnym do oddechu atomowej dezintegracji, łącząc ich we wspólnocie nieznośnej i uroczej wiedzy, która była tą piosenką i o której nie można było opowiedzieć poza tą piosenką, tak że nadsłuchiwali każdego dalszego wezbrania i opadnięcia, jakby wychodziło z chóru ich śmiertelnych serc, którym piosenka dała mowę. Słuchając, przepadali.
Potem to ucichło.
Przez kolejną chwilę cisza usiłowała przedłużyć piosenkę, a potem nawet ta pozostałość zniknęła. Daniel zaczerpnął powietrza, i pióra jego oddechu okazały się jego własnymi. Był sam w swoim ciele w zimnym pokoju.
— Chryste — powiedziała cicho Barbara. Rozległ się dźwięk tasowania i rozdawania kart.
— Chryste — powtórzyła. — Czy nie mógłbyś po prostu zwinąć się w kłębek i umrzeć? — Widząc, że Daniel wygląda na zdezorientowanego, objaśniła: — To znaczy, to jest po prostu takie zajebiście piękne.
Skinął głową.
Zdjęła swoją kurtkę z gwoździa.
— Chodźmy na dwór. Nie obchodzi mnie to, czy zamarznę na śmierć — chcę trochę świeżego powietrza.
Mimo zimna, rzeczywiście przyniosło ulgę przebywanie poza sypialnią, w pozornej wolności śniegu wokół. Poszli tam, gdzie żadne stopy go dotąd nie podeptały, by stanąć obok jednego z kamiennych słupków o kwadratowym przekroju, które oznaczały obwód obozu. Gdyby nie blask świateł na śniegu, mogliby stać na dowolnym pustym polu. Nawet światła, wysoko na swoich metalowych słupach, nie wydawały się dziś wieczorem tak bezlitosne, przy gwiazdach tak rzeczywistych nad nimi w przestrzeniach niebios.
Barbara także przyglądała się gwiazdom.
— Lecą tam, wiesz. Niektórzy z nich.
— Do gwiazd?
— Cóż, w każdym razie do planet. Ale do gwiazd też, o ile wiadomo. Ty byś nie poleciał, gdybyś mógł?
— Jeśli lecą, to pewnie nigdy nie wracają. Zajęłoby to tyle czasu. Nie mogę sobie tego wyobrazić.
— Ja mogę.
Poprzestała na tym. Żadne z nich nie odezwało się przez dłuższą chwilę. Daleko w mroku zaskrzypiało drzewo, ale nie było wcale wiatru.
— Czy wiedziałeś — zagadnęła go — że kiedy lecisz, muzyka nie ustaje? Śpiewasz i w pewnym momencie jakby przestajesz kojarzyć, że to ty śpiewasz, i wtedy to się dzieje. I ani przez chwilę nie orientujesz się, że muzyka ustała. Pieśń zawsze gdzieś trwa. Wszędzie! Czy nie jest to niewiarygodne?
— Taak, też o tym czytałem. Jakaś sława powiedziała w tej gazecie z Minneapolis, że za pierwszym razem, kiedy lecisz, jest to tak, jakbyś był ślepcem, który ma operację i może zobaczyć świat po raz pierwszy. Ale potem, kiedy minie szok, kiedy polatasz regularnie, zaczynasz uważać to wszystko za oczywiste, tak samo jak ludzie, którzy nigdy nie byli ślepi.
— Nie czytałam o tym — powiedziała Barbara z irytacją. — Słyszałam to.
— To znaczy leciałaś?
— Tak.
— Serio?!
— Tylko raz, kiedy miałam piętnaście lat.
— Jezu. Naprawdę to zrobiłaś. Nigdy nie znałem nikogo, kto to zrobił.
— Cóż, teraz znasz dwoje z nas.
— Chodzi ci o faceta, który śpiewał tam dziś wieczorem? Myślisz, że umie latać?
— Jest to raczej oczywiste.
— Rzeczywiście się zastanawiałem. Nie było to podobne do niczyjego śpiewu, jaki wcześniej słyszałem. Było w tym coś… niesamowitego. Ale… Jezu, Barbaro, zrobiłaś to! Dlaczego nigdy wcześniej o tym nie mówiłaś? To znaczy, Chryste Wszechmogący, to tak, jakbym się dowiedział, że uścisnęłaś rękę Bogu.
— Nie mówię o tym, bo zrobiłam to tylko tamten jeden raz. Nie jestem z natury muzykalna. Tego po prostu we mnie nie ma. Kiedy to się stało, byłam bardzo młoda, i bardzo naćpana, i po prostu odleciałam.
— Gdzie byłaś? Gdzie poleciałaś? Opowiedz mi o tym!
— Byłam w domu mojej kuzynki w West Orange, w New Jersey. Mieli aparat w piwnicy, ale nikt nigdy na nim nie odjechał. Ludzie kupowali wtedy aparaty tak, jak kupowało się fortepian skrzydłowy, jako symbol statusu. A więc kiedy się podłączyłam, tak naprawdę nie oczekiwałam, że cokolwiek się zdarzy. Zaczęłam śpiewać i coś stało się w mojej głowie, jak wtedy, gdy zasypiasz i zaczynasz tracić poczucie swojego rozmiaru, jeśli kiedyś miałeś to wrażenie. Nie zwracałam jednak na to uwagi i po prostu dalej śpiewałam. A potem, zanim się spostrzegłam, byłam poza moim ciałem. Na początku myślałam, że pyknęło mi w uszach, takie to było proste.
— Co śpiewałaś?
— Nigdy nie mogłam sobie przypomnieć. Tracisz kontakt ze swoim ego w zwyczajny sposób. Jeśli jesteś całkowicie skoncentrowany na tym, co śpiewasz, każda piosenka może dać ci odlot. Podobno. To musiało być coś z listy przebojów, bo nie znałabym za dużo innych rzeczy w tamtych czasach. Ale nie piosenka się liczy. Chodzi o sposób, w jaki ją śpiewasz. O zaangażowanie, jakie możesz dać.
— Tak jak dziś wieczorem?
— Właśnie.
— Aha. A więc co się potem stało?
— Byłam sama w domu. Kuzynka wyszła ze swoim chłopakiem, a jej rodzice dokądś wyjechali. Chyba byłam zdenerwowana i trochę się bałam. Przez chwilę po prostu unosiłam się tam, gdzie byłam.
Читать дальше