— Mówisz tak złośliwie. Nigdy nie słyszałeś, jak śpiewam.
— Nie muszę. Wystarczy popatrzeć, jak przechodzisz przez salę. Ale w rzeczywistości słyszałem, jak śpiewasz. Wczoraj wieczorem. To zupełnie wystarczyło. Każdy, kto nie potrafi sobie poradzić z Dzwonią dzwonki, nie jest stworzony do większej kariery.
— Nie śpiewaliśmy wczoraj Dzwonią dzwonki.
— Nie? Chyba się mylisz.
— Wiem, że potrzebuję lekcji. Gdybym nie wiedział, nie poprosiłbym.
— Lekcje to tylko lekcje. Muszą istnieć podstawowe zdolności. Pies nie nauczy się arytmetyki, bez względu na to, kto jest jego nauczycielem. Chcesz znać szczegóły? Po pierwsze, nie masz słuchu. Dwa, masz nie większe poczucie rytmu niż równiarka drogowa. Poza tym brakuje ci czegoś jeszcze bardziej niezbędnego, co my, którzy to mamy, nazywamy duszą.
— Pieprzę cię.
— To mógłby być początek, tak.
Przy tych słowach Gus poklepał Daniela mocno po policzkach, uśmiechnął się, nadal częściowo przyjaźnie, na odchodne i pozostawił go w przygnębieniu, którego ten nigdy sobie u siebie nie wyobrażał, z przedsmakiem niepowodzenia tak ciemnym i gorzkim jak pierwszy smak kawy. Rzecz, której najbardziej pragnął w życiu, nigdy nie nastąpi. Nigdy. Ta myśl była czaszką w jego ręce. Nie mógł jej odłożyć. Nie mógł odwrócić wzroku.
Minął miesiąc. Było tak, jakby najgorsza godzina jego życia, absolutnie najczarniejszy moment, miała ciągnąć się jak tory kolejowe na żużlowym podkładzie, aż po horyzont. Każdego dnia, gdy się budził, każdego wieczoru, gdy szedł do łóżka, stawał wobec tej samej jednostajnej perspektywy, pustkowia, przy którego chłodnym świetle wszystkie inne przedmioty i wydarzenia wydawały się monotonią tekturowych zer. Nie miał jak z tym walczyć, jak tego ignorować. To był pisany mu kształt życia, tak jak pień i gałęzie sosny są kształtem jej życia.
Miał wrażenie, że oczy Gusa zawsze go śledzą. Gdy tamten się uśmiechał, robił to jakby kosztem Daniela. Najgorszą męką ze wszystkiego był jego śpiew, który od Wigilii słyszało się częściej. Jego piosenki zawsze mówiły o seksie i zawsze były piękne. Daniel nie mógł ani oprzeć się ich pięknu, ani ulec mu. Jak Ulisses zmagał się z więzami, które przytrzymywały go przy maszcie, ale były to więzy jego własnej upartej woli i nie mógł ich przerwać. Mógł tylko skręcać się i błagać. Nikt tego nie zauważał, nikt nie wiedział.
Wciąż powtarzał w myślach tę samą zbitkę słów, jak stara kobieta odmawiająca pacierze. „Chciałbym umrzeć. Chciałbym umrzeć”. Gdyby kiedyś pomyślał o tym, wiedziałby, że jest to tylko płaczliwe udawanie. Ale jednak w pewien sposób było to prawdą. Rzeczywiście chciał umrzeć. To, czy kiedykolwiek zebrałby się na odwagę, by zrealizować takie pragnienie, było inną sprawą. Sposób na to był łatwy. Musiał jedynie, jak Barbara Steiner, przekroczyć obwód obozu i nadajnik radiowy załatwiłby resztę. Jeden krok. Ale był tchórzem, nie mógł tego zrobić. Stał tam jednak często, godzinami, obok słupka z polnych kamieni oznaczającego możliwy koniec jego życia, powtarzając bezmyślne kłamstwo, które wydawało się tak bliskie prawdy: „Chciałbym umrzeć. Chciałbym umrzeć. Chciałbym umrzeć”.
Raz, tylko raz, zdołał pójść za słupek, i wtedy oczywiście zaczął świszczeć gwizdek ostrzegawczy. Ten dźwięk sparaliżował go. Tylko kilka jardów dalej jego pragnienie by się spełniło, ale nogi przestały go słuchać. Stał nieruchomo, obezwładniony wściekłością i wstydem, podczas gdy ludzie rządkami opuszczali wszystkie sypialnie, żeby zobaczyć, kto poszedł na całość. Gwizdek dalej świszczał, aż w końcu Daniel podwinął ogon i wrócił do sypialni. Nikt nie chciał z nim rozmawiać ani nawet na niego patrzeć. Następnego ranka, po apelu, strażnik dał Danielowi buteleczkę leków uspokajających i przyglądał się, gdy ten przełykał pierwszą kapsułkę. Tabletki nie zakończyły jego depresji, ale nigdy już nie zachował się tak głupio.
W lutym, miesiąc przed planowanym końcem kary Daniela, Gusa zwolniono warunkowo. Zanim wyjechał ze Spirit Lake, nie zapomniał wziąć Daniela na bok i powiedzieć mu, żeby się nie martwił, bo może być śpiewakiem, jeśli naprawdę chce i zrobi wystarczająco duży wysiłek.
— Dzięki — odparł Daniel bez wielkiego przekonania.
— Liczy się nie tyle wyposażenie wokalne, co sposób, w jaki czujesz to, co śpiewasz.
— Czy to, że nie chcę być pieprzony przez jakiegoś włóczęgę z marginesu, pokazuje, że nie mam dość uczucia? Czy to jest mój problem, hę?
— Nie możesz mieć facetowi za złe tego, że próbuje. W każdym razie, Danny, chłopcze, nie chciałem wyjechać bez powiedzenia ci, żebyś nie rezygnował z tego ducha z powodu mojej opinii.
— Dobrze. Wcale nie miałem takiego zamiaru.
— Jeśli będziesz nad tym pracował, prawdopodobnie uda ci się. Za jakiś czas.
— Twoja wspaniałomyślność mnie dobija. Gus jeszcze nie skończył.
— Myślałem o tym i mam dla ciebie małą radę. Moje ostatnie słowo na temat tego, jak śpiewać.
Gus czekał. Mimo całej swojej urazy Daniel nie mógł powstrzymać się od chwycenia huśtanego przed nim talizmanu. Schował do kieszeni dumę i zapytał:
— I co to takiego?
— Zrób bałagan ze swojego życia. Najlepsi śpiewacy zawsze to robią.
Daniel zdobył się na śmiech.
— Zdaje się, że dobrze zacząłem.
— Właśnie. Dlatego wciąż jest dla ciebie nadzieja. — Gus ściągnął usta i przechylił głowę na bok. Daniel cofnął się, jakby tamten go obmacywał. Gus uśmiechnął się. Dotknął palcem blizny nad okiem, niemal już niewidocznej. — Potem, widzisz, kiedy bałagan jest już zrobiony, muzyka zbiera to wszystko do kupy. Ale pamiętaj, bałagan musi pojawić się najpierw.
— Będę pamiętać. Coś jeszcze?
— To wszystko. — Gus podał mu rękę. — Jesteśmy przyjaciółmi?
— Cóż, nie wrogami — przyznał Daniel z uśmiechem, który był mniej więcej w pięćdziesięciu procentach sarkastyczny.
W końcu lutego, zaledwie dwa tygodnie przed planowanym zwolnieniem Daniela, Sąd Najwyższy orzekł, stosunkiem głosów sześć do trzech, że środki przedsięwzięte przez Iowa i inne stany ze Środkowego Wschodu dla zakazania dystrybucji gazet i innych materiałów drukowanych pochodzących z innych stanów naruszają pierwszą poprawkę. Trzy dni później Daniel został zwolniony ze Spirit Lake.
W nocy przed obiecanym opuszczeniem więzienia śnił, że jest znów w Minneapolis, stojąc na brzegu Mississipi w miejscu, gdzie przerzucono przez nią most dla pieszych. Ale teraz zamiast tego zapamiętanego mostu widział tam tylko trzy grube na cal stalowe liny — jedną do chodzenia po niej i dwie wyżej, żeby się ich trzymać. Dziewczyna towarzysząca Danielowi chciała, by przeszedł przez rzekę po tych niby-pnączach, ale rozpiętość była zbyt wielka, a rzeka znajdowała się ogromnie daleko w dole. Przebycie nawet kawałka drogi wydawało się być pewną śmiercią. Wtedy jakiś policjant zaproponował, że przykuje kajdankami jedną z jego rąk do liny. Z tym zabezpieczeniem Daniel zgodził się spróbować.
Liny podskakiwały i kołysały się, gdy przemieszczał się cal po calu nad rzeką, a w jego żołądku kipiało ledwie kontrolowane przerażenie. Ale szedł dalej. Nawet zmusił się do robienia prawdziwych kroków zamiast przesuwania stóp po linie.
W połowie mostu przystanął. Strach ustąpił. Popatrzył w dół na rzekę, gdzie jej bajkowy błękit odbijał samotną, oświetloną słońcem chmurę. Zaśpiewał. Była to piosenka, której nauczył się w czwartej klasie od pani Boismortier.
Читать дальше