— Jestem kapitanem „Pinafore” — śpiewał Daniel — i to bardzo dobrym, swoją drogą. Jestem bardzo, bardzo dobry, i wszyscy zrozumieć mogą, że dowodzę bardzo dobrą załogą.
Z obu brzegów odpowiedziały chóry podziwiających go widzów, jak nikłe echo.
Nie znał reszty piosenki, więc przerwał. Popatrzył na niebo. Czuł się czadowo. Gdyby nie cholerne kajdanki, może by już leciał. Powietrze, które przyjęło jego piosenkę, przyjęłoby też jego ciało z nie większą trudnością. Był tego równie pewny jak tego, że żyje i nazywa się Daniel Weinreb.
Chmury nad Szwajcarią były różowymi, pękatymi płatami mózgu, przez które tu i ówdzie przebijały się wielkie, rozłupane granitowe kości. Kochała Alpy, ale tylko kiedy znajdowała się ponad nimi. Kochała też Francję, celową i prostoliniową w poważnych odcieniach ciemnego brązu i oliwkowego szmaragdu. Kochała cały okrągły świat, który wydawał się w tej chwili możliwy do obejrzenia w całej swojej obracającej się chwale, gdy concorde wznosił się jeszcze wyżej.
Na pulpicie przed sobą stuknęła w wybrane liczby i momentalnie dobroczynny mechanizm obok jej siedzenia wyrzucił jeszcze jedną różową damę, jej trzecią. Widocznie na tej wysokości nie robiło różnicy, że ma tylko siedemnaście lat. Wszystko to było takie bezprawne i urocze; kochała różowe damy, migdały, niebieskawy Atlantyk przelatujący w dole. A najbardziej kochała to, że wraca do domu po długim, długim czekaniu, i mówi żegnajcie i pieprzcie się szarym ścianom, szaremu niebu i szarym koszulom Ste. Ursule.
Boadicea Whiting była entuzjastką. Z równie głęboką, choć przelotną pasją mogła oklaskiwać najmniejszą kroplę deszczu na świecie albo najbardziej obfitą ulewę. Ale nie była trzpiotką. Miała inne, bardziej trwałe pasje, a główną z nich stanowił jej ojciec, pan Grandison Whiting. Nie widziała go od prawie dwóch lat, nawet na kasetach, ponieważ był on wybredny co do swojej osobistej korespondencji i przesyłał tylko listy napisane ręcznie. Chociaż pisał dość regularnie i chociaż zwykle miał rację (w sprawach gustu był nieomylny), strasznie za nim tęskniła; tęskniła za ciepłem i światłem jego obecności, jak roślina trzymana z dala od słońca, jak zakonnica. Czymże jest życie w skrusze — a raczej, czym nie jest! Ale (jak napisał w jednym ze swoich cotygodniowych listów) jedyny sposób, by poznać cenę czegoś, to ją zapłacić.
I, odpowiedziała (chociaż ten list nie został nigdy wysłany), płacić ją i płacić.
Światełko pasa bezpieczeństwa mrugnęło, po czym zgasło. Boadicea odpięła go i wspięła się po krótkich schodkach do sali klubowej. Ktoś ubiegł ją przy barze, ciężki, rumiany mężczyzna w naprawdę brzydkim czerwonym blezerze. Syntetycznym, pomyślała — wyrok, od którego nie mogło być odwołania. Grzech (mawiał Grandison) można wybaczyć, ale nie syntetyk. Mężczyzna w blezerze skarżył się nosowo stewardowi przy barze, że za każdym razem, kiedy zamawiał drinka podczas startu, ta cholerna, idiotyczna maszyna błyskała do niego cholerny napis, który mówił: „Przykro mi, nie masz wystarczającego wieku”, a do cholery, on miał trzydzieści dwa lata! Przy każdej cholerze rzucał okiem na Boadiceę, żeby zobaczyć, czy jest zgorszona. Nie mogła powstrzymać się od promiennego uśmiechu po wyjaśnieniu stewarda — że komputer pomylił jego numer paszportu albo miejsca z danymi kogoś innego. Mężczyzna źle zrozumiał znaczenie jej uśmiechu. Z cudowną zarozumiałością podobnych sobie podszedł i zaproponował jej drinka. Powiedziała, że chciałaby różową damę.
„Czy cztery będą błędem?” — zastanawiała się. Czy przeszkodzą jej, kiedy przybędzie na miejsce, jaśnieć radością? Nie wyglądałoby to dobrze, gdyby po wyjeździe w niełasce powróciła, dwa lata później, pijana. Na razie jednak czuła, że panuje nad sobą, choć może jest nieco bardziej podatna na działanie alkoholu niż zwykle.
— Czyż te chmury nie są piękne? — zagadnęła, kiedy wrócił z drinkiem i zasiedli przed swoim widokiem nieba pierwszej klasy.
Zbywając jej pytanie przyjacielskim uśmiechem, zapytał, czy to jej pierwsza podróż do Ameryki. Najwyraźniej Ste. Ursule zrobiła swoje. Powiedziała, że nie, to była jej pierwsza podróż do Europy i teraz leci z powrotem.
Zapytał ją, co widziała. Odparła, że głównie muzea sztuki i kościoły.
— A ty? — zapytała.
— Och, nie miałem czasu zajmować się takimi rzeczami. To była podróż służbowa.
— Aha. W jakiej pracujesz branży? — Zadanie tego najbardziej amerykańskiego z pytań sprawiło jej prymitywną rozkosz.
— Jestem przedstawicielem Consolidated Food Systems.
— Naprawdę? Mój wujek też jest przedstawicielem, chociaż nie CES. Ma jednak z nimi jakieś związki.
— Cóż, C.F.S. to największa firma w Des Moines, więc nie jest to dziwne.
— Czy to tam mieszkasz?
— Mieszkam tam, gdzie C.F.S. postanawia mnie wysłać, a do tego momentu wysłali mnie już prawie wszędzie. — Klepał z pamięci. Ciekawiło ją, czy wymyślił to kiedyś sam, czy też wszyscy akwizytorzy CES. uczyli się tego podczas szkolenia. Potem zaskoczył ją. — Wiesz — powiedział tonem całkowicie wiarygodnego żalu, a nawet zadumy — mam jednak mieszkanie w Omaha, ale nie widziałem go od ponad roku.
Od razu poczuła się winna z powodu podpuszczania go. A dlaczego? Bo miał brzuch i nie umiał się ubierać? Bo jego głos był jękliwym, samotnym głosem prerii? Bo chciał, by te nieliczne minuty ich przelotu przez ocean nabrały cech prawdziwego ludzkiego spotkania? Czyż i ona tego nie chciała, mimo wszystko?
— Wszystko w porządku? — zapytał.
— Zdaje się, że się upiłam. Nie jestem przyzwyczajona do samolotów.
Chmury były teraz tak daleko w dole, że wyglądały jak blat z formiki, nieprzezroczysta biel zmiksowana z posępnym, szarawym błękitem. W rzeczywistości występ, na którym postawiła wcześniej drinka, był zrobiony właśnie z takiej żałosnej formiki.
— Ale lubię — dodała trochę desperacko, gdy on nadal tylko się gapił — latać. Myślę, że mogłabym spędzić całe życie w locie, po prostu śmigając ze świstem tu i tam, o tak: świst, świst.
Spojrzał na zegarek, żeby nie musieć patrzeć przed siebie, na lazur za szybą. Nawet tutaj, zdała sobie sprawę, nawet na wysokości dwudziestu pięciu tysięcy stóp, niewłaściwe było chwalenie czynności i mocy latania. Ta Ameryka!
— A ty gdzie mieszkasz? — zapytał.
— W Iowa, na farmie.
— Naprawdę? Córka farmera. — Uczciwie podkreślił podtekst swoich słów szerokim uśmiechem męskiej protekcjonalności.
Ona nie potrafiła utrzymać poczucia uczciwości. Wszystko w tym mężczyźnie obrażało przyzwoitość — jego apatyczna, niemodulowana mowa, jego samozadowolenie, jego głupota. Wydawał się całkowicie zasługiwać na swoje marne życie, a ona była tak podła, że chciała sprawić, by zobaczył, jak nędzny jest jego kształt.
— Tak, to ja. Chociaż jeśli ktoś musi być jakimś konkretnym rodzajem córki w obecnych czasach, to jest to najlepszy rodzaj. Nie zgadzasz się z tym?
Zgodził się, wyglądając, jakby spuszczono z niego powietrze. Wiedział, o co jej chodzi. Ona miała pieniądze, a on nie, i była to większa przewaga niż przynależność do bardziej uprzywilejowanej płci.
— Nazywam się Boadicea — poinformowała go, przez chwilę sprawiając wrażenie, jakby chciała podać mu rękę, ale zaraz, zanim mógł zareagować, sięgnęła po drinka.
— Boadicea — powtórzył, wymawiając wolno każdą samogłoskę.
Читать дальше