— Musimy pogadać o twojej matce — dodaje.
— Musimy? — Sirhan rozgląda się i widzi nagą pustkę pokoju, jak oczodół, jak dziurę po wyrwanym zębie, przenikniętą tyleż brakiem, co obecnością. Pstryka palcami i przed nim zestala się skomplikowana ławka z półprzejrzystej, niebieskawej mgły użytkowej. Siada, a Annette niech sama zadecyduje, co zrobić.
— Oui.
Wbija dłonie głębiej w kieszenie chłopskiej bluzy — to spore odstępstwo od jej typowego stylu — i opiera się o ścianę. Fizycznie wygląda na tyle młodo, jakby całe życie spędziła, śmigając po galaktyce z prędkością idącą w trzy dziewiątki c, ale zmęczona światem postawa należy do sędziwej osoby. Historia to obcy kraj, a starzy ludzie to przymusowi emigranci, zmęczeni ciągłą podróżą.
— Twoja matka podjęła się gigantycznego zadania, ale ktoś musi je wykonać. Sam się wiele lat temu zgodziłeś, przy okazji budowy swojego archiwum, że to jest potrzebne. A teraz ona próbuje to zrealizować — na tym polega ta kampania: chce przedstawić elektoratowi do wyboru najlepsze sposoby na przeprowadzenie całej cywilizacji. Dlatego pytam: czemu jej przeszkadzasz?
Sirhan porusza żuchwą. Ma ochotę splunąć.
— Jak to? — dziwi się.
— No właśnie, jak to? — Annette poddaje się i wyczarowuje sobie krzesło z wirującego pod sufitem obłoczka mgły. Przysiada i gapi się na niego. — To pytanie do ciebie.
— Do jej politycznych machinacji nic nie mam — mówi z trudem Sirhan. — Ale czemu nieproszona włazi z butami w moje życie osobiste…
— Jak to włazi?
Gapi się na nią.
— To pytanie? — Milknie na chwilę. Potem dodaje: — Wczoraj wieczorem wepchnęła mi w ramiona tę rozpustnicę…
Teraz Annette wytrzeszcza oczy.
— Kogo? O kogo ci chodzi?
— No, o tę… tę kobietę lekkiego prowadzenia! — Sirhan cedzi przez zęby. — I jeszcze udawała kogoś innego! Jeśli tak wyglądają pomysły ojca na swaty, to bardzo niestosowne, żeby…
Annette kręci głową.
— Zwariowałeś? Matka po prostu chciała, żebyś przyłączył się do jej sztabu wyborczego, pomógł planować kampanię. Twój ojciec jest z innej planety! Ale ty wyleciałeś stamtąd jak oparzony, Rita naprawdę poczuła się urażona, nie pomyślałeś o tym? Rita jest najlepszym specjalistą od konserwacji zapatrywań oraz konstrukcji narracji, jakiego mamy! A ty zmuszasz ją do płaczu. Porąbało cię?
— Ja… — Przełyka ślinę. — Ona jest… kim? — pyta jeszcze raz. Zasycha mu w ustach. — Myślałem…
Nie chce powiedzieć, co myślał. Ta ladacznica, ta bezwstydna lafirynda jest w sztabie wyborczym matki? Nie pionkiem w jakimś spisku mającym na celu go zdeprawować? Co, jeśli to wszystko było potwornym nieporozumieniem?
— Chyba trzeba będzie kogoś przeprosić — rzuca chłodno Annette, wstając.
W głowie Sirhana wiruje kilkanaście dialogów aktorów i duchów — odtwarzany przed jego udręczonymi wewnętrznymi oczyma zapis przyjęcia. W reakcji na jego zażenowanie nawet ściany zaczęły migotać. Annette przeszywa go pełnym niesmaku spojrzeniem.
— Kiedy będziesz w stanie traktować kobietę jak osobę, a nie jak zagrożenie, to porozmawiamy. Nie wcześniej.
Po czym wstaje i wychodzi, zostawiając go, by kontemplował potrzaskany kikut swego gniewu. Jest tak zdumiony, że ledwo może się skupić na własnym projekcie, bo wciąż myśli: to naprawdę ja? Tak wyglądam w jej oczach? A przed nim powoli obraca się kladystyczne drzewo, szeroko rozcapierzone nagie gałęzie, czekające na wypełnienie węzłami międzygwiezdnej sieci obcych, gdy tylko uda mu się przekonać Aineko, by uraczyła go relacją z przeszukiwania jądra ciemności w głąb.
* * *
Manfred był kiedyś stadem gołębi. Dosłownie: jego egzokora została rozproszona po pewnej liczbie ptasich móżdżków; dziobał jaskrawo ubarwione fakty, srał na wpół przetrawionymi wnioskami. Wróciwszy do ciała człowieka, czuje się niewytłumaczalnie dziwnie, nawet bez dodatkowego rozkojarzenia przez popęd seksualny, który w związku z tym wyłączył, dopóki nie przyzwyczai się do ponownej jedności. Na razie nie tylko dostaje potwornych skurczów szyi za każdym razem, gdy próbuje spojrzeć prawym okiem przez lewe ramię; zatracił także nawyk wypączkowywania egzokorowych agentów, żeby odpytały jakąś bazę danych, puściły jakiegoś nanobota Moravca, czy coś w tym rodzaju, a potem zameldowały się z powrotem. Zamiast tego ciągle próbuje rozfrunąć się we wszystkie strony, co zwykle kończy się upadkiem.
Lecz w tej chwili to nie problem. Siedzi sobie wygodnie za podniszczonym drewnianym stołem w ogródku piwiarni przywiezionej z jakiegoś Frankfurtu, obok jego łokcia stoi litrowy kufel słomkowego płynu, potylicę uspokajająco łaskocze szept wielu strumieni wiedzy. Większość uwagi skupia na Annette, która krzywi się z jednoczesną czułością i obawą. Może i przez prawie jedną trzecią wieku żyli oddzielnie, ponieważ ona nie chciała przetransferować się razem z nim, ale wciąż ma z nią doskonały kontakt.
— Z tym chłopakiem trzeba będzie coś zrobić — mówi współczująco. — Zaraz zdenerwuje Amber. A bez Amber będziemy mieli problem.
— Ja muszę też coś z nią zrobić — ripostuje Manfred. — Co to w ogóle za pomysł, żeby jej nie uprzedzić, że przyjadę?
— To miała być niespodzianka. — W ostatnich dniach Manfred nie widział jeszcze u niej tak nadąsanej miny. Budzi to czułe wspomnienia; sięga przez stół i chwyta ją za rękę.
— Wiesz, że w postaci stada ciężko jest ogarniać jak trzeba ludzkie subtelności. — Gładzi wierzch jej dłoni. Annette po chwili ją zabiera, ale powoli. — Myślałem, że ty się zajmiesz tymi sprawami.
— „Tymi sprawami”. — Annette kręci głową. — To twoja córka, wiesz? Nie masz już w sobie ani krzty ciekawości?
— Jako ptak? — Manfred przechyla głowę, tak mocno, że aż krzywi się z bólu. — Nie. Teraz to mam, ale chyba ją wkurzyłem.
— I wracamy do punktu numer jeden.
— Wysłałbym jej przeprosiny, ale pomyśli, że próbuję nią manipulować. — Manfred upija łyk piwa. — I będzie miała rację. — Głos ma nieco przygnębiony. — W tym dziesięcioleciu wszystkie moje związki są jakieś porąbane. Czuję się samotny.
— No i co z tego? Nie rozpamiętuj. — Annette zabiera rękę. — W końcu coś się wykluje. A na krótszą metę jest praca, problem z wyborami staje się coraz bardziej palący. — Z ukłuciem uświadamia sobie, że gdy jest blisko niego, resztki niegdyś silnego francuskiego akcentu prawie nikną w środkowoatlantyckim zaśpiewie. Zbyt długo był pozaczłowiekiem — wszystkie ważne dlań osoby się tymczasem pozmieniały.
— Jeśli zechcę, to będę rozpamiętywał — mówi. — Nie miałem właściwie okazji pożegnać się z Pam, prawda? Nie po tym zajściu w Paryżu, z tymi gangsterami… — Wzrusza ramionami. — Na stare lata robię się nostalgiczny.
— Nie ty jeden — zauważa taktownie Annette. — Tutaj wszystkie spotkania towarzyskie to jedno pole minowe, trzeba dyskretnie obchodzić wiele kwestii, bo ludzie mają o wiele za dużo historii. A nikt nigdy nie wie, o co we wszystkim chodzi.
— To jest właśnie problem z tym cholernym miastem. — Manfred upija kolejny łyk hefeweizena. — Mieszka tu już sześć milionów, a rośnie to jak Internet pierwszej generacji. Każdy, kto jest kimś, wszystkich zna, ale mieszankę ciągle rozcieńczają nowi, którzy nie wiedzą, że świat jest tu mały, usieciowiony i co parę megasekund wszystko jest na nowo do wzięcia. Powstają nowe sieci i nawet o tym nie wiemy, dopóki nie wyrosną im polityczne postulaty i nie wynurzą się spod nas. Działamy pod presją czasu. Jeśli nie uruchomimy wszystkiego teraz, nigdy się nam nie uda… — Kręci głową. — W Brukseli tak to nie wyglądało, prawda?
Читать дальше