— Splątana kwantowo transmisja przez routery to świetna sprawa, ale nie pozwoli nam uciec poza wszechświat: a każda przemiana fazowa w końcu dotrze wszędzie, bo sieć musi być ograniczona. I co wtedy, Sameena?
— Tego nie kwestionuję. — Kobieta ubrana w zielonozłote sari i fortunę maharadży w złocie i naturalnych diamentach kiwa głową. — Ale to się jeszcze nie wydarzyło. A mamy dowody, że nadludzkie inteligencje grasują w naszym wszechświecie od gigalat, można więc śmiało przypuszczać, że najbardziej katastrofalne scenariusze są nieprawdopodobne. A spojrzawszy nieco bliżej… nawet nie wiemy, do czego służą te routery ani kto je zrobił. Do tego czasu… — Wzrusza ramionami. — Zobacz, co się stało kiedy ostatnio ktoś próbował je zbadać. Bez obrazy.
— To się już stało. Jeśli pogłoski, które słyszałem, są prawdziwe, Wyrodne Potomstwo nie jest tak negatywnie nastawione do idei wykorzystania routerów, jak chcielibyśmy uwierzyć my, staroświeccy metaludzie. — Manfred marszczy czoło, starając się przypomnieć sobie jakąś mglistą anegdotę — eksperymentuje z nowym algorytmem kompresji wspomnień: musiał go zastosować przez to, że za młodu był mnemonicznym chomikiem i teraz czasem czuje, że ma cały wszechświat na końcu języka. — Wydaje się więc, że się żywiołowo zgadzamy co do potrzeby dowiedzenia się więcej o tym, co się dzieje. Widzimy w kosmosie wielkie anizotropie spowodowane przez ciepło odpadowe z procesów obliczeniowych — wielkie na miliony lat świetlnych! Żeby czegoś takiego dokonać, potrzebna jest potężna, międzygwiezdna cywilizacja, która nie wpadła w pułapkę lokalnego mózgu-matrioszki. Słyszymy też niepokojące plotki, że Wyrodki zaczynają coś majstrować przy strukturze czasoprzestrzeni; próbują znaleźć sposób na obejście limitu Bekensteina [20] Limit (granica) Bekensteina — hipotetyczne ograniczenie ilości informacji możliwej do przechowania w materii o znanej energii.
. Jeśli Wyrodki już tego próbują, goście mieszkający blisko supergromady dawno znają odpowiedź. Żeby się przekonać, najlepiej tam polecieć i pogadać z kimś ważnym. Możemy się zgodzić przynajmniej co do tego?
— Pewnie nie. — Jej oczy rozbłyskują rozbawieniem. — Wszystko zależy od tego, czy w ogóle wierzy się w te cywilizacje. Wiem, że twoi ludzie pokazują sobie fotografie głębokiego kosmosu zrobione w najróżniejszych technikach, począwszy od jakiegoś drewnianego habla-bubla z końca dwudziestego wieku, ale nie mamy żadnych dowodów poza paroma teoriami dotyczącymi efektu Casimira, tworzenia par i kręcących się zlewek z helem-3 — to dość słaby dowód dla hipotezy, że banda intergalaktycznych obcych cywilizacji próbuje skolapsować fałszywą próżnię i zniszczyć wszechświat! — Odrobinę ścisza głos: — A przynajmniej niewystarczający, mój Manny, żeby przekonać większość ludzi. Wiem, że dla ciebie to szok, ale nie każdy jest postludzkim fetyszystą nowości przesiadającym się z ciała do ciała, którego pomysłem na urlop naukowy jest spędzenie dwudziestu lat w charakterze ciasno spiętych siecią mew, które próbują dowieść twierdzenia o wyroczni Turinga…
— Nie wszyscy przejmują się głęboką przyszłością — przerywa Manfred. — Ale to ważne. Wielkie pytanie brzmi: czy informacje wychodzące z naszego stożka światła zostają zachowane, czy też tkwimy w stratnym nośniku, gdzie całe nasze istnienie jest nic niewarte. To wręcz żenujące: należeć do gatunku, który jest aż tak bardzo pozbawiony ciekawości co do własnej przyszłości, zwłaszcza gdy ona nas bezpośrednio dotyczy! Rozumiecie, jeśli ma nadejść taki czas, kiedy już nikt i nic nie będzie nas pamiętać, to po co w ogóle…
— Manfred?
Przerywa w pół zdania, rozdziawia usta i gapi się tępo.
To Amber, elegancka, w czarnym, obcisłym kombinezonie, z drinkiem w dłoni. Wyraz twarzy ma szczery i zakłopotany, uroczo bezbronny. Błękitny płyn kołysze się, niemal wylewając się ze szklanki — rąbek ledwo zdąża się rozszerzyć na czas, by złapać krople. Za nią stoi Annette, z uśmiechem głębokiej satysfakcji.
— To ty. — Amber urywa, drga jej policzek, gdy stronicują jej się fragmenty umysłu, sięgające do zewnętrznych źródeł informacji. — Ty naprawdę jesteś…
Jej palce rozluźniają się, upuszczając szklankę; pod dłonią materializuje się chmurka mgły.
— Hm… — Manfred patrzy na nią, nie wiedząc co powiedzieć. — Ja, eee… — Po chwili spuszcza wzrok. — Ojej. Przynieść ci następnego drinka?
— Czemu ktoś mnie nie uprzedził? — protestuje Amber.
— Pomyślałam, że przyda ci się dobra rada — przerywa ciszę Annette. — I rodzinne spotkanie po latach. To miała być niespodzianka.
— Niespodzianka. — Amber wygląda na bardzo zakłopotaną. — Dość udana.
— Jesteś wyższa, niż myślałem — odzywa się niespodziewanie Manfred. — Ludzie wyglądają inaczej, kiedy patrzy się nieludzkimi oczami.
— Tak? — Spogląda na niego, a on odwraca lekko głowę, ustawiając się dokładnie en face.
To historyczna chwila: Annette wszystko, z każdej perspektywy, rejestruje na pamięciowym diamencie. Wstydliwy rodzinny sekret brzmi: Amber i jej ojciec nigdy się nie spotkali, a w każdym razie nie twarzą w twarz jako białkowe machiny. Urodziła się przecież wiele lat po separacji Manfreda i Pameli, z przechowywanej w ciekłym azocie zapłodnionej komórki. Teraz pierwszy raz widzą nawzajem swoje twarze bez żadnego elektronicznego pośrednika. I choć na poziomie merytorycznym wszystko już zostało między nimi powiedziane, polityka rodzinna człekokształtnych wciąż w dużej mierze bazuje na mowie ciała i feromonach.
— Jak długo się wałęsałeś po świecie? — pyta, próbując zatuszować zmieszanie.
— Jakieś sześć godzin. — Manfred chichocze ponuro, próbując jej się przyjrzeć ze wszystkich stron naraz. — Może przyniosę ci następnego drinka i zepniemy nasze głowy razem?
— Dobra. — Amber nabiera powietrza i wbija wzrok w Annette. — Ty to zaaranżowałaś, to ty będziesz sprzątać.
Annette tylko stoi, uśmiechając się w milczeniu do własnego osiągnięcia.
* * *
Chłodny blask świtu zastaje Sirhana wściekłego, trzeźwego i gotowego pobić pierwszą osobę, która wejdzie do jego gabinetu. Pokój ma około dziesięciu metrów szerokości, podłogę z gładkiego marmuru i świetliki w pokrytym misternymi stiukami suficie. Pośrodku podłogi wykwita przestrzenny widok jego aktualnego projektu, jak widmowy, abstrakcyjny kalafior o fraktalnych gałęziach kończących się zwiniętymi węzłami opatrzonymi skompresowanymi identyfikatorami. Gałęzie rozszerzają się i kurczą, gdy Sirhan je przemierza, powiększają się dynamicznie w reakcji na ruchy jego gałek ocznych. Ale niespecjalnie zwraca na nie uwagę. Jest zbyt zbulwersowany, niepewny, cały czas szuka, na kogo by tu zwalić winę. I dlatego właśnie, kiedy otwierają się drzwi, w pierwszym impulsie odwraca się gniewnie, otwiera usta i zamiera.
— Czego chcesz? — pyta.
— Pogadać… jeśli można? — Annette rozgląda się w roztargnieniu. — To twój projekt?
— Tak — odpowiada lodowato i gasi widok machnięciem dłoni. — Czego chcesz?
— Jeszcze nie wiem. — Annette się waha.
Przez chwilę wygląda na znużoną, zmęczoną ponad ludzką miarę, tak że Sirhan przez chwilę zastanawia się, czy nie posunął się za daleko w oskarżaniu wszystkich naokoło. Ta dziewięćdziesięcioparoletnia Francuzka, z którą nie jest spokrewniony, a która w przeszłości była ukochaną jego dziadka-roztrzepańca, wydaje się osobą najmniej skłonną do manipulowania nim, przynajmniej w tak ordynarny i intymny sposób. Ale kto ją tam wie. Rodzina to dziwna sprawa i choć obecne wcielenia jego ojca i matki to nie te, które przepuściły jego dziecięcy mózg przez kilkadziesiąt alternatywnych linii dziejowych, zanim skończył dziesięć lat, nie może mieć pewności, że nie zatrudniliby tante Annette, żeby napieprzyła mu w głowie.
Читать дальше