— Wszystko będzie dobrze. — Zmusza się do wypowiedzenia tych słów. Choć nie jest tego pewna, każe sobie w to wierzyć. — To po prostu rajzefiber. Czytałam o tym, jasne?
Coś dziwnie wysokim tonem piszczy w jej uszach. Przez chwilę czuje na plecach lodowaty pot, potem odgłos ustaje. Przez chwilę siedzi spięta, a gdy dźwięk powraca, rozpoznaje go. To ów gadatliwy dotychczas kot zwinął się w kłębek w cieple ciśnieniowej kapsuły na bagaż i zaczął chrapać.
— No, jedziemy — mówi Amber. — Czas ruszać.
Rozpoznające mowę makro gdzieś w głębi firmware’u dokującego Sangera autoryzuje jej dostęp i łagodnie puszcza kapsułę. Pęka parę pęcherzyków zimnego gazu, przez kapsułę przebiegają głębokie, dudniące wibracje i już leci.
— Amber. Co tam słychać? — rozlega się w uszach znajomy głos.
Amber mruga. Tysiąc pięćset sekund, minęło prawie pół godziny.
— A u ciebie, Robes-pierre? Ścinałeś ostatnio jakichś arystokratów?
— Ha, ha! — Pauza. — Widzę stąd twoją głowę.
— Jak wygląda? — W gardle ma gulę; nie do końca wie dlaczego. Pierre pewnie podpiął się do którejś z mniejszych kamer zbliżeniowych, rozsianych po zewnętrznym kadłubie statku-bazy, i przygląda się, jak spada.
— Tak jak zawsze. W sumie… — odpowiada lakonicznie. Kolejna pauza, tym razem dłuższa. — Szalona jesteś, wiesz? Swoją drogą, Su Ang mówi „cześć”.
— Cześć, Su Ang.
Amber powstrzymuje się przed spojrzeniem w górę — w stosunku do jej stóp, nie wektora — i sprawdzenia, czy jeszcze widać statek.
— Cześć — mówi nieśmiało Ang.
— Ale w szachy z tobą przegrywam. — Amber marszczy czoło. Su Ang i jej przekombinowane genetycznie algi. Oscar i jego ropuchy z fabryki farmaceutycznej. Ludzie, których zna od trzech lat; przeważnie nie zwracała na nich uwagi, a już w ogóle nie myślała, że za nimi zatęskni. — Słuchajcie, wpadniecie do mnie z wizytą?
— Chcesz, żebyśmy wpadli? — W głosie Ang słychać powątpiewanie. — A kiedy to będzie gotowe?
— Całkiem niedługo. — Drukarki na powierzchni, wypluwające cztery kilogramy ustrukturalizowanej materii na minutę, zdążyły już zrobić dla niej parę rzeczy: kopułę habitatu, bebechy farmy alg i krewetek, koparkę, żeby je zakopać, śluzę powietrzną. I nawet kibelek. Wszystko to tam leży, czeka na poskładanie i zasiedlenie nowego domu. — Kiedy borg wróci z Amaltei.
— Czekaj, mówisz, że oni też się przenoszą? Skąd to wiesz?
— Idź i pogadaj z nimi — mówi Amber. Właściwie Sanger wyrusza ku drugiemu księżycowi także ze względu na nią, gdyż przez parę milionów sekund chce być sama w eterze. Kolektyw Franklina robi jej wielką przysługę.
— Jak zwykle przed krzywą — wcina się Pierre; w jej uszach brzmi to trochę jak podziw.
— Wy też — odpowiada, trochę za szybko, Amber. — Wpadnijcie, jak tylko ustabilizuje wam się cykl podtrzymywania życia.
— Tak zrobimy.
Burta kapsuły tuż obok głowy rozjarza się czerwonym blaskiem. Amber unosi wzrok w samą porę, żeby dostrzec, jak włącza się lśniący, błękitny promień lasera głównego napędu Sangera.
* * *
Mija osiemnaście milionów sekund, prawie jedna dziesiąta jowiszowego roku.
Imam, patrząc na ekran kontroli ruchu, z namysłem targa brodę. Co za czasy, na każdej wachcie w układ Jowisza wchodzi nowy załogowy statek, w przestrzeni naprawdę robi się tłoczno. Kiedy przylatywał, było tu mniej niż dwieście osób. Teraz to małe miasto, a wielu z nich mieszka w samym centrum mapy podejścia pośrodku jego ekranu. Oddycha głęboko — próbuje nie zwracać uwagi na wszechobecny smród starych skarpet — i studiuje mapę.
— Komputer, co z moim okienkiem podejścia?
— Twoje okienko: pozwolenie na rozpoczęcie ostatniego odcinka podejścia za sześć-dziewięć-sześć sekund. Ograniczenie prędkości do dziesięciu metrów na sekundę przez dziesięć kilometrów, potem zejść do dwóch metrów na sekundę na odcinku jednego kilometra. Pobieram mapę niedozwolonych wektorów ciągu. — Fragmenty mapy podejścia barwią się na czerwono, oznaczając miejsca, gdzie jego strumień gazów wylotowych uszkodziłby inne statki. Sadeq wzdycha.
— Skorzystamy z Kursu. Naprowadzanie dla Kursu mają włączone?
— Obsługa systemu dokowania Kurs do poziomu trzy.
— Chwała Allachowi. — Grzebie w menu systemu naprowadzania, konfigurując programową emulację przestarzałego (ale niezwykle niezawodnego) układu kontroli dokowania Sojuza. Nareszcie statek sam się trochę sobą zajmie. Rozgląda się. Przez dwa lata mieszkał w tej puszce, a zaraz z niej wyjdzie. Aż trudno w to uwierzyć.
Radio, zwykle milczące, nieoczekiwanie ożywa.
— Brawo Jeden Jeden, mówi Imperialna Kontrola Lotów. Proszę o kontakt słowny, odbiór.
Sadeq drga, zaskoczony. Głos brzmi nieludzko, skanduje w kadencjach typowych dla syntezatora mowy: mówi tak wielu poddanych Jej Wysokości.
— Brawo Jeden Jeden do Kontroli. Słucham, odbiór.
— Brawo Jeden Jeden, przydzielone okienko podejścia w tunelu cztery, śluza Delta. Kurs włączony, ustaw naprowadzanie na siedem cztery zero i przekaż nam kontrolę.
Pochyla się nad ekranem i w pośpiechu sprawdza ustawienia systemu dokującego.
— Kontrola, wszystko w porządku.
— Brawo Jeden Jeden, oczekuj na podejście.
Kolejna godzina mija powoli, system nawigacyjny sprowadza jego Typ 921 do skalistego doku. Jedyny optyczny iluminator zasypuje pomarańczowy pył. Kilometr przed przyziemieniem Sadeq skupia się na zamykaniu różnych ochronnych pokryw i mocowaniu wszystkiego, co mogłoby polecieć przy wstrząsie. Wreszcie rozkłada na podłodze przed pulpitem swój dywanik i unosi się nad nim przez dziesięć minut, z zamkniętymi oczyma, pogrążony w modlitwie. Niepokoi się nie o samo lądowanie, lecz co będzie dalej.
Królestwo Jej Wysokości rozciąga się przed zdezelowanym modułem jak pordzewiały płatek śniegu o półkilometrowej średnicy. Jego środek jest zakopany w luźnej śnieżce z szarego gruzu, ospałe ramiona rozgwiazdy powiewają nad wypukłym, pomarańczowym horyzontem Jowisza. Drobniutkie rzęski, rozgałęziające się fraktalnie aż po poziom cząsteczek, wyrastają w regularnych odstępach na ramionach głównego kolektora. Do korzeni potężnej konstrukcji przywierają kapsuły mieszkalne, jak grono bezpestkowych winogron. Już widać olbrzymie stalowe pętle generatorów, unoszące się nad oboma biegunami płatka śniegowego, spowite iskrzącą plazmą; pierścienie Jowisza tworzą za nimi tęczę ciemności.
Zdezelowana stacja nareszcie pokonuje ostatni odcinek podejścia. Sadeq uważnie obserwuje wyniki symulacji Kursu, wpuszczając je sobie bezpośrednio w pole widzenia. Z zewnętrznej kamery widzi tę skalną bryłę i winogrona. Gdy widok wypełza na wklęsły sufit statku, oblizuje wargi, gotowy, by walnąć w przełącznik sterowania ręcznego i rozpocząć drugą próbę — ale prędkość opadania maleje, a kiedy zbliża się na tyle, by dało się dostrzec rysy na metalowym stożku doku tuż przed statkiem, jest mierzona zaledwie w centymetrach na sekundę. Delikatny wstrząs, potem dygot i przenikający wszystko łoskot — to odpalają zatrzaski na pierścieniu dokującym. Wylądował.
Jeszcze raz bierze głęboki wdech i próbuje wstać. Jest tu grawitacja, ale niezbyt silna — w każdym razie chodzić się nie da. Rusza ku pulpitowi systemu podtrzymywania życia i zamiera w pół drogi, słysząc, że w węźle dokującym coś się dzieje. Odwraca się w samą porę, by dostrzec otwierający się ku niemu właz, obłok skraplanej pary, a potem…
Читать дальше