— Brak wstrząsu mózgu — rzuca. — Momencik, wezwę kogoś.
Ma brązowe oczy, na źrenicach migocą bursztynowe rastry. Szkła kontaktowe? — zastanawia się Manfred, głowę ma obrzmiałą, myśli nienaturalnie powoli. Jakby był pijany, tylko o wiele mniej przyjemnie: teraz nie potrafi objąć idei myślą ze wszystkich stron naraz. To tak kiedyś wyglądała świadomość? Wstrętne uczucie powolności. Odwraca się od niego.
— Medline mówi, że zaraz dojdzie pan do siebie. Główny problem to utrata tożsamości. Ma pan gdzieś kopię zapasową?
— Proszę. — Alan, nadal w cylindrze i z bokobrodami, podaje Manfredowi okulary. — Proszę wziąć, pomogą panu. — Jego kapelusz się trzęsie, jakby pod rondem lęgło się jakieś eksperymentalne sztuczne życie.
— Dziękuję. — Manfred wyciąga rękę z żałosnym poczuciem wdzięczności. Zakłada je. Zaczynają od szeregu testów, szepczą mu pytania i obserwują ogniskowanie się oczu. Po minucie pokój staje się wyraźny — wyświetlają mu sztuczny obraz kompensujący krótkowzroczność. Mam ograniczony dostęp do sieci, zauważa z ciepłym uczuciem ulgi. — Mogę do kogoś zadzwonić? — pyta. — Chciałbym sprawdzić, co z tym backupem.
— Proszę bardzo. — Alan wymyka się przez drzwi; Monica siada naprzeciwko i wpatruje się w jakiś wewnętrzny świat. Pomieszczenie jest wysokie, ma bielone ściany i drewniane okiennice do zasłaniania wykuszy z aerożelowymi oknami. Nowoczesne modułowe meble potwornie gryzą się z oryginalną dziewiętnastowieczną architekturą. — Czekaliśmy na pana.
— Czekaliście…? — Z wysiłkiem zmienia ścieżkę. — Miałem się z kimś spotkać. Tutaj. To znaczy w Szkocji.
— Z nami. — Umyślnie nawiązuje kontakt wzrokowy. — Żeby przedyskutować z naszym patronem możliwe opcje inteligencji.
— Z waszym… — Zaciska powieki. — Cholera! Nie pamiętam. Potrzebne mi natychmiast moje okulary. Pomocy.
— A co z kopią zapasową? — pyta Monica.
— Zaraz. — Manfred próbuje sobie przypomnieć, pod jaki adres zajrzeć. Bezskutecznie, tylko się boleśnie frustruje. — Gdybym tak wiedział, gdzie trzymam resztę umysłu… — skarży się. — Kiedyś była… aha, no, jest.
Natychmiast po wejściu na serwer na jego okulary zwala się olbrzymia sieć semantyczna, rozbijając otoczenie na monochromatyczne piksele, zacinające się przy rozglądaniu.
— To trochę potrwa — ostrzega gospodarzy, gdy potężny kawał jego metakory próbuje porozumieć się z mózgiem przez sieć bezprzewodową, która w zasadzie nadaje się wyłącznie do przeglądania stron WWW. I tak zresztą ściąga tylko niekrytyczną dla bezpieczeństwa część osobowości — publicznie dostępne agenty i rozmaite subiektywne, ogólnikowe gadki — ale ogromny pałac pamięci buduje się tak czy owak, rysując się jako szkic dzieł sztuki i cudów świata na pobielonych ścianach sali.
Widząc na nowo zewnętrzny świat, czuje się trochę bardziej sobą — a przynajmniej może wypączkować z siebie agenta-wyszukiwacza, który potem zsynchronizuje się z nim, mówiąc, co znalazł. Wciąż nie ma dostępu do tajemnic własnej duszy (w tym także osobistych wspomnień) — te są zablokowane, dopóki nie dokona biometrycznej weryfikacji tożsamości i kwantowej wymiany kluczy. Dobrze, że chociaż pozbierał do kupy wszystkie klepki i że niektóre nawet działają. Czuje się jakby trzeźwiał po dziwnym, nowym narkotyku, to niesamowicie uspokajające poczucie zasiadania z powrotem za sterami własnej głowy.
— Chyba muszę złożyć zawiadomienie o przestępstwie — mówi Monice, czy raczej komuś, kto jest obecnie podłączony do głowy Moniki, wie już bowiem, kim jest i z kim miał się spotykać (chociaż powodu nadal nie zna), i rozumie, że dla Kolektywu Franklina tożsamość jest mocno polityczną kwestią.
— Zawiadomienie o przestępstwie — dodaje Monica z lekkim szyderczym uśmiechem. — Może kradzież tożsamości?
— Tak, tak, wiem, tożsamość jest kradzieżą, nie można wierzyć nikomu, kogo wektor stanu nie rozgałęził się przynajmniej raz na gigasekundę, zmiana jest jedynym niezmiennikiem i tak dalej, do wyrzygania. Z kim ja w ogóle gadam? A zresztą, skoro rozmawiamy, to czy nie jesteśmy z grubsza po jednej stronie? — Próbuje się wyprostować na rozłożonym fotelu: silniczki krokowe delikatnie mruczą, dopasowując kształt oparcia.
— Stronniczość jest opcjonalna. — Kobieta, przez część czasu będąca Monicą, patrzy nań dziwnie. — Ma zwyczaj zmieniać się diametralnie, kiedy zmienia się liczbę wymiarów. Powiedzmy po prostu: teraz jestem Monica plus nasz opiekun. To panu wystarczy?
— Opiekunie nasz, któryś jest w cyberprzestrzeni…
Monica rozpiera się na sofie, która z bzyczeniem wysuwa z siebie stolik okolicznościowy z małym barkiem.
— Coś do picia? Podać kawę? Guaranę? A może berliner weisse, jak za starych dobrych czasów?
— Może być guarana. Cześć, Bob. Dawno umarłeś?
Monica chichocze.
— Manny, ja nie umarłem. Może nie jestem pełnym transferem osobowości, ale czuję się sobą. — Przewraca z zażenowaniem oczyma. — Rzuca jakieś chamskie uwagi o pana żonie. Nie powtórzę tego — dodaje.
— Mojej byłej żonie. — Manfred poprawia ją automatycznie. — Tej, hm… podatkowej femme fatale. No właśnie, czyli, jak rozumiem, jest pani tłumaczką Boba?
— Tak. — Patrzy poważnie na Manfreda. — Widzi pan, wiele mu zawdzięczamy. Zapisał ruchowi wszystkie aktywa oraz swoje transfery-częściówki. Czujemy się więc zobowiązani ucieleśniać jego osobowość kiedy tylko się da, mimo że nie wszystko da się zrobić na podstawie zaledwie paru petabajtów zapisów. Coś się jednak udaje.
— Langusty. — Manfred kiwa głową i bierze od niej szklankę. Pokryte diamentem krzywizny naczynia skrzą się w popołudniowym słońcu. — Wiedziałem, że to ma coś z nimi wspólnego. — Prostuje się i marszczy brwi. — Żebym tak jeszcze pamiętał, po co tu przyszedłem! To było coś świeżego, gdzieś w głębokiej pamięci… coś, czego nie chciałem powierzyć własnej głowie. Coś z Bobem.
Otwierają się drzwi za sofą, wchodzi Alan.
— Przepraszam — mówi cicho i przechodzi na drugą stronę pokoju. Ze ściany wysuwa się stacja robocza, z wnęki serwisowej wytacza się fotel. Siada, podpierając podbródek dłońmi, wpatruje się w biały pulpit. Od czasu do czasu mruczy cicho: — Tak, rozumiem… sztab wyborczy… trzeba zaudytować darowizny…
— Kampania wyborcza Gianniego — podpowiada Monica.
Manfred podskakuje.
— Gianni… — Gdy przypomina sobie przesłanie swego politycznego frontmena, w głowie odblokowuje mu się potężny pakiet wspomnień. — No właśnie! O to chodziło! Na pewno! — Patrzy na nią z podekscytowaniem. — Przyszedłem tutaj, żeby przekazać wam wiadomość od Gianniego Vittorii. O… — Robi strapioną minę. — Nie jestem do końca pewien… — dodaje wymijająco — ale to było ważne. Coś na dłuższą metę kluczowego, coś o grupowych umysłach i głosowaniu. Ale to info ma gość, który mnie napadł.
* * *
Grassmarket to przesadnie surowy brukowany plac wtulony w podzamcze. Annette staje koło szubienic, gdzie niegdyś tracono czarownice; rozsyła niewidzialnych agentów, by węszyli za tropem Manfreda. Aineko, nadmiernie poufały, zwiesza się z jej lewego ramienia jak satanistyczna stuła i rzuca jej prosto w ucho strumień zdeszyfrowanych rozmów z komórek.
— Nie wiem od czego zacząć. — Wzdycha z irytacją.
To jedna wielka pułapka na turystów, drapieżna roślina o wielu paszczach, trawiąca łatwy kredyt i wypluwająca zeschłe truchła cudzoziemców. Drogę zamieniono w deptak i pokryto obrzydliwie autentycznymi średniowiecznymi kocimi łbami; w miejscu, gdzie kiedyś był parking, teraz znajduje się stały jarmark antyków — można tam kupić wszystko, od mosiężnych okuć do kominków po starożytne odtwarzacze CD. Sporo tego towaru — to wszelkie śmieci po dot-comach, konkurujące o miano japońsko-szkockiego souveniru z piekła rodem — tartany z Purolandu, animatroniczne potwory z Loch Ness gniewnie syczące na wysokości kolan, używane laptopy. Wszędzie roi się od ludzi, w tematycznych pubach (dyżurnym motywem jest tu, jak się zdaje, wieszanie) po drogie butiki z ich fabrykatorami tkanin i cyfrowymi lustrami. Chodnik tarasują uliczni artyści, elementy nieustającego nomadycznego Fringe’a: mim robot, z bardzo tradycyjną srebrną farbą na twarzy, przedrzeźnia przechodniów ironicznie stylizowanymi gestami.
Читать дальше