— Spróbuj w noclegowni — podpowiada Aineko, chroniący się w torbie na ramię.
— W noc… — Annette reaguje z opóźnieniem, bo słownik w zmowie z otwartym państwowym firmware’em zwala jej w sensorium geograficzną bazę danych wszystkich miejskich usług komunalnych. — A, no tak. — Sam Grassmarket jest stricte dla turystów, ale fragmenty pod koniec, w głębi brudnego kanionu niesympatycznych pięciopiętrowych kamiennych budynków, są już ewidentnie slumsowate. — No jasne.
Omija stragan sprzedający jednorazowe komórki i tanie analizatory genomu, obchodzi gromadkę nastolatek w szponach jakiegoś importowanego fetyszu kawaii, spoglądających na nią w popłochu z wysokości swoich różowych koturnów — pewnie biorą ją za szkolnego kuratora — a także stojak z pospinanymi łańcuchami rowerami. Pilnująca ich dziewczyna wygląda na znudzoną na śmierć. Ledwo zauważa, że Annette wtyka jej do kieszeni bezbarwnie anonimowe dziesięć euro.
— Gdybyś chciała kupić lewy rower — pyta — to gdzie byś szukała?
Parkingowa gapi się na nią. Annette przez moment myśli, że ją przeceniła. Potem dziewczyna coś mruczy.
— Co? — pyta Annette.
— McMurphys. Kiedyś nazywał się Bannerman’s. Na Cowgate, w tamte strone. — Patrzy z niepokojem na stojak z podopiecznymi. — Ale pani nie…
— Aha. — Annette podąża wzrokiem za jej spojrzeniem: prosto w ciemny, kamienny kanion. No, trudno. — Manny, mon chèr, niech ta wycieczka będzie tego warta — mruczy.
McMurphys to podrabiany pub irlandzki, kamienna grota zamontowana pod górą pozbawionych wyrazu biur. Kiedyś był to prawdziwy irlandzki pub, ale potem dostał się w łapy deweloperów, w krótkich odstępach czasu mutując w klub punkowy, winiarnię i podrabiany holenderski coffee shop, po czym, wypalony jak każda gwiazda, wypadł z głównego cyklu. Teraz cieszy się nienaturalnie przedłużoną, chłodną egzystencją, jako coś w rodzaju używanej imitacji irlandzkiego pubu z neonowymi czterolistnymi koniczynkami zwisającymi ze sztucznie poczernionych sosnowych belek nad stołami z bali — innymi słowy, życiem po życiu wypalonego czarnego karła, cienia niegdysiejszego poważnego alkoholowego przybytku. Gdzieś po drodze piwniczkę z piwem przebudowano na toaletę (robiąc na górze więcej miejsca dla płacących klientów), tak że obecnie z kija nalewają musujący koncentrat rozcieńczony wodą z kranu.
— Znasz to? Eurokratka z kotem-robotem przychodzi do szemranego pubu na Cowgate i mówi „coca-cola”? A kiedy przynoszą szklankę, pyta: „a drugie gdzie?”.
— Morda w kubeł — syczy Annette do torby. — Mało śmieszne.
Jej osobisty miernik zagrożenia natrętami właśnie wysłał mejla do telefonu na przegubie, który wyświetla teraz kręcący się żółty wykrzyknik, co oznacza, że według publicznie znanych policyjnych statystyk przestępczości, w wyniku pobytu tutaj jej składki ubezpieczeniowe prawdopodobnie doznają poważnego uszczerbku.
Aineko unosi wzrok ze swego barłogu w torbie i ziewa rozdzierająco, ukazując różowe, żebrowane podniebienie i różowy język.
— Co? Zrobisz mi coś? Właśnie pingowałem głowę Manny’ego. Opóźnienie było minimalne.
Barmanka podchodzi chyłkiem i ostentacyjnie nie nawiązuje kontaktu wzrokowego.
— Colę zero — zamawia Annette i mówi ściszonym głosem w stronę torby: — A to znasz? Jak Eurokratka przychodzi do szemranego pubu, zamawia pół litra coli light, a potem wylewa ją do swojej torby i mówi: „Ojoj, kociakowi się mokro zrobiło”.
Annette płaci za colę. W pubie jest pewnie jeszcze parędziesiąt osób; trudno powiedzieć, bo wnętrze przypomina zabytkową piwnicę, pełno w nim kamiennych łuków prowadzących do nisz umeblowanych starymi kościelnymi ławkami i stołami ze szramami po nożach. Nad jednym ze stolików pochylają się goście, którzy mogliby być motocyklistami, studentami albo dobrze maskującymi się alkoholikami: są długowłosi i noszą kamizelki ze zbyt dużą liczbą kieszeni, w przewrotnie cyganeryjnym stylu, co sprawia, że Annette mruga, dopóki któryś z literackich programów nie poinformuje jej, że siedzi wśród nich pewien umiarkowanie znany miejscowy pisarz, swego rodzaju guru ruchu na rzecz kosmosu i wolności. W innym kącie kilka kobiet w wysokich butach i futrzanych kapeluszach ślęczy nad menu, a w loży garbi się nad kuflami gromadka ulicznych artystów, którzy przyszli tu po fajrancie. Nikt z obecnych nie ma na sobie niczego, co choćby odrobinę przypominało biurowy mundur, ale współczynnik odlotowości jest powyżej średniej; więc Annette maksymalnie przyciemnia okulary, poprawia krawat i się rozgląda.
Otwierają się drzwi, wchodzi dość nijaki młodzian, ubrany w workowate polowe ciuchy, wełnianą czapeczkę i buciory, będące kwintesencją stylu panzer division i składające się prawie z samych amortyzatorów i oliwkowoburych kevlarowych paneli. Nosi też…
— Mój zestawik do wykrywania włamań sieciowych… — zaczyna kot, gdy Annette odstawia szklankę i podchodzi do chłopaka — wypatrzył coś, co się zaczyna na…
— Ile chcesz za te okulary? — pyta go półgłosem.
Podrywa się i niemal podskakuje.
— No, kuwwa, weś no przestań! — skarży się w dziwnie znajomy sposób. — A… — Przełyka ślinę. — Annie! Kto ty…
— Spokojnie. Zdejmij je, bo jeśli będziesz je dalej nosił, tylko ci zaszkodzą — mówi, starając się nie poruszać zbyt gwałtownie, bo czuje jeszcze czyjś rozdygotany lęk i wie bez patrzenia, że wykrzyknik na zegarku poczerwieniał i zaczął migać. — Posłuchaj, dam ci za okulary i tę torbę z paska dwieście euro, żywą gotówką. Zero pytań, skąd je wziąłeś, i nikomu ani słowa.
Chłopak siedzi jak skamieniały, zahipnotyzowany, widać, jak światło z wnętrza soczewek rozlewa się po jego wychudzonych policzkach, migocąc jak chłodne błyskawice, jakby podłączył mózg do sieci energetycznej; ona zaś, przełykając, bo nagle zaschło jej w gardle, powoli unosi rękę i ściąga mu okulary z twarzy, drugą dłonią chwytając sakiewkę. Chłopak wzdryga się i mruga. Kładzie mu przed nosem dwie stueurówki.
— Spadówa — mówi Annette, nie do końca niemiłym tonem.
Sięga po nie wolno, chwyta i ucieka — z ogłuszającym hukiem przebija się przez drzwi, skręca w lewo na ścieżkę rowerową i znika w dole, pędząc ku budynkom parlamentu i kampusowi.
Annette niespokojnie obserwuje drzwi.
— Gdzie on jest? — syczy, podenerwowana. — Masz, kocie, jakiś pomysł?
— Yhm. To twój problem, znaleźć go — mruczy z zadowoleniem Aineko.
Annette czuje w kręgosłupie lodowaty cierń niepokoju. Ktoś odłączył Manfreda od jego pamięci? Gdzie on może teraz być? Gorzej: kim on może teraz być?
— Tobie też w dupę — mruczy.
Zdejmuje okulary, o wiele mniej funkcjonalne niż stuningowany od A do Z sprzęt Manfreda, i nerwowo unosi do twarzy odzyskane szkła. Czuje, że jest w tym coś nieuczciwego, jakby podczytywała mejle ukochanego. Ale jak inaczej ustalić, dokąd mógł pójść?
Zakłada okulary i próbuje sobie przypomnieć, co robiła wczoraj w Edynburgu.
* * *
— Gianni?
— Out, ma chérie?
Pauza.
— Zgubiłam go. Ale mam jego aide-mémoire. Taki młodociany pasożyt bawił się nimi w cyberpunka. Żadnego śladu, gdzie mógł pójść, więc je założyłam.
Pauza.
— O rany.
— Gianni, a dlaczego właściwie wysłałeś go do Kolektywu Franklina?
Pauza (podczas której chłód chropowatej kamiennej ściany, o którą się opiera, zaczyna przenikać przez tkaninę marynarki).
— Nie chciałem zawracać ci głowy takimi detalami.
Читать дальше