— Sądzę, że należałoby udać się do naszego klubu — stwierdza jeden z młodych dandysów.
— Ależ tak! Proszę! — ćwierka jego towarzyszka, krótko ostrzyżona blondynka, klaszcząc w dłonie, potem zdzierając z nich z irytacją anachroniczne plastikowe rękawiczki i ukazując sensoryczno-pozycyjne rękawice z koronkowych drucików. — Ta wycieczka była całkowicie nieproduktywna. Jeśli nasz kontakt jest tutaj, nie widzę sposobu na zlokalizowanie go, poza złamaniem tajemnicy medycznej albo dobrym prezentem dla kogoś.
— Biedni — szepcze druga kobieta, zerkając przez ramię na leprozorium. — Taka upokarzająca śmierć.
— Sami sobie na to zasłużyli; gdyby nie nadużywali antybiotyków, nie znaleźliby się w izolatce — dodaje dwudziestokilkulatek z bokobrodami, który przedwcześnie nabrał manier ojca rodziny, po czym chrząka pretensjonalnie. Punktuje stwierdzenie stuknięciem laski w chodnik. Przed przejściem przez ulicę do parku Meadows zatrzymują się, przepuszczając stadko rowerzystów i rikszę. — Degeneracja układu immunologicznego wskutek niewypełniania wskazań medycznych.
Manfred przystaje, żeby przyjrzeć się trawie; mózg szaleje, analizując fraktalne kształty źdźbeł. Potem szarżuje za nimi i omal nie przejeżdża go napędzany kołem zamachowym autobus dla turystów.
Klub.
Stąpa po chodniku, schodzi z niego, depcze trzy miliardy lat roślinnej ewolucji.
Coś z tymi ludźmi.
Czuje dziwne pragnienie, jakby tropizm informacyjny. Wysoka, ciemnowłosa kobieta podkasuje długie spódnice, żeby nie uwalać ich błotem. Widzi błysk opalizujących halek, falujących jak olej na wodzie, a pod nimi staromodne wojskowe kamasze. Czyli nie wiktoriańskie, jakieś inne.
Przyjechałem spotkać się z…
Ma to nazwisko na końcu języka. Prawie. Czuje, że to ma coś wspólnego z nimi.
Brygada przechodzi przez Meadows wysadzaną drzewami alejką, docierając do frontu XIX-wiecznej budowli, z szerokimi schodami i wypolerowanym mosiężnym dzwonkiem. Wchodzą, a młodzieniec z bokobrodami odwraca się na progu i zwraca do Manfreda:
— Szedł pan za nami aż tutaj. Chce pan wejść? Może znajdzie pan to, czego pan szuka.
Manfred wchodzi na dygocących nogach, potwornie bojąc się tego, o czym zapomniał.
* * *
Tymczasem Annette przesłuchuje kota Manfreda.
— Kiedy ostatni raz widziałeś tatę?
Aineko odwraca się od niej i koncentruje na myciu poduszek lewej łapki. Futro ma jak prawdziwe — gęste, o ładnym wzorze, z wyjątkiem zdobiących oba boki URL-i strony producenta; ale jego pysk nie produkuje śliny, za jamą ustną nie ma żołądka ani płuc.
— Idź sobie — mówi. — Zajęty jestem.
— Kiedy ostatni raz widziałeś Manfreda? — powtarza uparcie Annette. — Nie mam na to czasu. Polis nie ma pojęcia. Pogotowie też. Zniknął z sieci i na nic nie odpowiada. Więc ty, co ty możesz mi powiedzieć?
Ustalenie hotelu, w którym się zatrzymał, zajęło jej dokładnie osiemnaście minut, licząc od dotarcia do terminalu rezerwacyjnego w hali przylotów — zna jego gust. Trochę dłużej zajęło przekonanie recepcjonistki, żeby wpuściła ją do jego pokoju. Lecz Aineko jest o wiele bardziej krnąbrny, niż się spodziewała.
— AI Neko mod dwa alfa wymaga regularnych przerw w pracy — mówi pompatycznie kot. — Wiedziałaś, kupując mi takie ciało. Czego się spodziewałaś po kawałku mięcha, dostępności do pięciu dziewiątek po przecinku? Idź sobie, muszę pomyśleć. — Wysuwa język, który nieruchomieje, sondy na jego spodzie uzupełniają wypadnięte w ciągu dnia włosy.
Annette wzdycha. Manfred unowocześniał tego kota-robota przez wiele lat, także Pamela, jego eksżona, maczała palce w konfiguracji neuronów. To jego trzecie ciało, a po każdym sprzętowym upgradzie przejawia coraz bardziej realistyczną niechęć do współpracy. Niedługo zażyczy sobie kuwety ze żwirkiem i zacznie rzygać na dywan.
— Polecenie priorytetowe — mówi Annette. — Przesłać dziennik zdarzeń do mojego kartezjańskiego teatru, od t minus osiem godzin do teraz.
Kot wzdryga się i ogląda za nią.
— Ludzka dziwka! — syczy. Potem zamiera, a powietrze wypełnia się jaskrawym, bezgłośnym tsunami danych.
I Annette, i Aineko mają sprzęt do ekstremalnie szybkiej transmisji w szerokim widmie; obserwator mógłby zauważyć, że oczy kota i pierścień na jej lewej dłoni mrugają do siebie błękitnobiało. Po paru sekundach Annette kiwa głową i przebiera palcami w powietrzu, poruszając się po widocznej tylko dla niej sekwencji czasowej. Aineko prycha na nią gniewnie, potem wstaje i odchodzi z wysoko uniesionym ogonem.
— Robi się ciekawie — mruczy Annette. Splata palce, uciskając jakieś tajemnicze punkty na knykciu i przegubie, potem wzdycha i przeciera oczy. — Wyszedł stąd z własnej woli, wyglądał normalnie… — odzywa się do kota. — Mówił, z kim się spotka?
Kot siada we wpadającym przez wysokie okno promieniu światła, ostentacyjnie odwracając się tyłem.
— Merde — warczy Annette. — Skoro nie chcesz mu pomóc…
— Spróbuj na Grassmarket — rzuca niechętnie kot. — Coś wspominał, że idzie tam spotkać się z Kolektywem Franklina. Oni to mu dopiero pomogą…
* * *
Facet w chińskim mundurze z lumpeksu i potwornie drogich okularach wbiega po wilgotnych kamiennych stopniach, pod kamienną tablicą, informującą, że mieści się tu schronisko Armii Zbawienia. Wali do drzwi. Para przelatujących nad pobliskim zamkiem MiG-ów Stowarzyszenia Rekonstrukcji Zimnowojennych niemal tłumi jego głos.
— Otwierać, cipy! Jest interes!
Klapka wizjera umieszczonego w drzwiach na wysokości oczu przesuwa się, zerka nań para czarnookich kamerek jak koraliki.
— Kim pan jest i czego chce? — trzeszczy głośnik.
To nie Armia Zbawienia — chrześcijaństwo od kilkudziesięciu lat jest w Szkocji bardzo niemodne, więc Kościół zajmujący obecnie ten budynek poszedł z duchem czasu, żeby nie wypaść z interesu.
— Jestem Macx. Moje systemy kontaktowały się z wami. Przyszedłem złożyć wam propozycję nie do odrzucenia. — A przynajmniej to każą mu powiedzieć okulary. To, co naprawdę wydobywa się z jego ust, brzmi raczej jak: „Ja Max. Moje systemy z wami rozmawiali. Ja przyszed dla was złożyć propozycję nie do łodmówienia”. Okulary nie zdążyły jeszcze popracować nad jego akcentem. A poza tym jest tak z siebie dumny, że pstryka palcami i tańczy z niecierpliwości na najwyższym stopniu.
— Aha, dobrze, proszę chwilę zaczekać.
Człowiek po drugiej stronie głośnika ma krystaliczny akcent z Morningside, któremu udaje się brzmieć bardziej angielsko niż sam król i rdzennie szkocko jednocześnie. Otwierają się drzwi, Macx staje przed wysokim, jakby trochę trupim mężczyzną w mającym najlepsze lata dawno za sobą tweedowym garniturze oraz koloratce wyciętej z przejrzystej płytki drukowanej. Twarz niemal zakrywają mu rejestrujące anielskie okulary.
— Kim pan jest? Jak pan mówił?
— Jestem Macx! Manfred Macx! Mam dla pana taką propozycję, że sam pan nie uwierzy. Mam wyjście z waszych finansowych tarapatów. Będziecie bogaci! — Okulary podpowiadają, Macx mówi.
Człowiek w drzwiach przechyla lekko głowę, jego okulary badają Maksa od stóp do głów. Macx podskakuje entuzjastycznie, z obcasów buchają mu kłęby błękitnych spalin.
— Na pewno trafił pan pod dobry adres?
— No, musi tak.
Gospodarz cofa się do środka.
— Dobrze, proszę wejść, usiąść i wszystko mi opowiedzieć.
Macx wpada w podskokach do salonu, z mózgiem szeroko otwartym na lawinę wykresów kołowych, krzywych wzrostu, dokumentów pączkujących w cudacznej fazoprzestrzeni korporacyjnego oprogramowania zarządczego.
Читать дальше