— No, ale co się z nim stało? Poczta głosowa próbuje coś ściemniać. Jest dobra, ale nie umie przekonująco kłamać.
Gianni wygląda na zaniepokojonego.
— Manfred ma takie napady, robi coś po swojemu, nic nikomu wcześniej nie mówi. Ale nie podoba mi się to. Powinien komuś z nas powiedzieć.
Od tamtego pierwszego spotkania w Rzymie Manfred należał w zespole Gianniego do kluczowych osób — był takim macherem, który rusza w teren, spotyka się z ludźmi i rozwiązuje ich problemy. Utracić go w tej chwili byłoby bardziej niż kłopotliwe. A poza tym przyjaźni się z nim.
— Mnie też się to nie podoba. — Annette wstaje. — Jeśli zaraz nie oddzwoni…
— Pojedziesz i go znajdziesz.
— Oui. — Na jej twarzy błyska uśmiech, natychmiast wymazany przez zmarszczki niepokoju. — Ale co mogło się stać?
— Nic. Cokolwiek. — Gianni wzrusza ramionami. — Ale on jest nam niezbędny. — Zerka na nią ostrzegawczo. — I ty też. Nie daj się złapać borgowi. I Manfred też.
— Nie ma obaw, obojętne, co się stało, ściągnę go z powrotem i tyle. — Prostuje się, płosząc zaczajony za jej biurkiem odkurzacz. — Au revoir!
— Ciao.
Gdy wychodzi z gabinetu, minister migoce jej za plecami, znikając z przeciwległej ściany w ponurym szarym kolorze zimnego ekranu. Gianni jest w Rzymie, ona w Paryżu, Markus w Düsseldorfie, a Ewa we Wrocławiu. Są jeszcze inni, zamknięci w cyfrowych komórkach rozproszonych na połowie starzejącego się kontynentu — jeśli nie zapragną uścisnąć sobie rąk, mogą do woli krzyczeć do siebie przez całe biuro. Ich sekrety i rubaszne żarty są tunelowane przez kilka anonimizowanych warstw komunikacyjnych.
Gianni próbuje przebić się z regionalnej polityki do europejskich spraw krajowych. Oni — jego sztab wyborczy — mają zapewnić mu miejsce w Komisji Konfederacji, jako Reprezentanta do spraw Nadzoru nad Inteligencją i poszerzyć granice postludzkiej aktywności, dalej w przestrzeń kosmiczną, dalej w czas. Wskutek tego, strata kluczowego członka zespołu, nadwornego futurologa i kombinatora, byłaby dla pewnych ludzi niezmiernie interesująca: ściany mają uszy, a nie wszystkie mózgi, do których są podłączone, są ludzkie.
Annette denerwuje się bardziej, niż okazywała przy Giannim. To zupełnie do Manfreda niepodobne, przerwać kontakt na tyle czasu; jeszcze dziwniejsze, że recepcjonistka nie łączy jej rozmów, zważywszy że jej mieszkanie było dla nich przez ostatnie parę lat najbliższym odpowiednikiem domu. Lecz coś tu śmierdzi. Wyszedł dyskretnie wczoraj wieczorem, zapewniając, że jutro wraca, a teraz nie odbiera.
Może to ta jego była? — zastanawia się Annette, mimo że Gianni sugeruje misję specjalną. Ale Pamela już się do nich nie odzywa, jeśli nie liczyć przysyłanej niezawodnie co roku sarkastycznej kartki, tak wymierzonej, aby doszła dokładnie w urodziny córki, której Manfred nigdy nie spotkał. Mafija muzyczna? Bomba w liście od Copyright Control Association of America? Ależ skąd, gdyby się stało coś takiego, jego medyczny monitor rozdarłby się na całe gardło.
Annette zorganizowała wszystko tak, żeby nic mu nie groziło ze strony złodziei własności intelektualnej. Zapewniła mu wszelkie niezbędne wsparcie, on z kolei ułatwił jej znalezienie własnej drogi w życiu. Ma ciepłe poczucie szczęścia za każdym razem, gdy pomyśli, ile już razem osiągnęli. Ale dokładnie dlatego jest teraz zaniepokojona. Bo pies na straży nie zaszczekał…
Wzywa taksówkę, jedzie na lotnisko de Gaulle’a. Jeszcze w trakcie jazdy, za pomocą swej parlamentarnej karty udaje jej się wykopać kogoś z miejsca w klasie biznes w najbliższym A320 lecącym na edynburski Turnhouse, zarezerwować nocleg i transfer z lotniska. Samolot już wznosi się nad kanałem La Manche, gdy dociera do niej znaczenie ostatniej uwagi Gianniego: on chyba myśli, że Kolektyw Franklina może być dla Manfreda niebezpieczny.
* * *
Poczekalnia na pogotowiu ma kubełkowe fotele z zielonego plastiku i subtraktywne rzeźby wygenerowane przez dzieci na drukarkach 3D, poprzyklejane do ścian jak surrealistyczne konstrukcje z lego. Panuje tu głęboka cisza, całe pasmo zarezerwowano dla urządzeń medycznych — gdzieś płaczą dzieci, okresowo wyją syreny, gdy podjeżdżają karetki, wokół jest pełno rozgadanych ludzi, lecz Manfred czuje się jak na dnie głębokiego, błękitnego basenu z ciszą. Czuje się jak nawalony, tylko że ten akurat narkotyk nie daje euforii ani przyjemności. Na rogach korytarza sprzedawcy zachwalają gołębie z kebabowego rożna, tuż obok pordzewiałej i zamkniętej łańcuchem budki dla wolontariuszy; kamery obserwują błękitne śpiwory chronicznych przypadków czekających przed gabinetem zabiegowym. Manfred, sam we własnej głowie, jest przerażony i otumaniony.
— Będzie pan przyjęty po podpisaniu umowy o poufności — mówi pielęgniarz w izbie przyjęć, podsuwając Manfredowi pod nos wiekowy tablet. Usługi publicznej służby zdrowia są nadal bezpłatne, ale podjęto pewne kroki zapobiegające aferom. — Proszę podpisać klauzulę zobowiązania, tutaj i tutaj, inaczej lekarz dyżurny pana nie przyjmie.
Manfred wgapia się zamglonym wzrokiem w nos pielęgniarza, zaczerwieniony i nieco opuchnięty od szpitalnej infekcji. Telefony znów mu się kłócą, nie może sobie przypomnieć dlaczego — zwykle się tak nie zachowują, coś musi być nie tak, ale strasznie trudno mu o tym myśleć.
— Skąd się tu wziąłem? — pyta po raz trzeci.
— Podpis. — Ktoś wciska mu w dłoń długopis.
Manfred skupia się na wydruku i gwałtownie prostuje, gdy uaktywniają się głęboko wdrukowane odruchy.
— To pozbawianie praw człowieka! Tu jest napisane, że pacjentowi zakazuje się ujawniania informacji dotyczących operacyjnych i diagnostycznych procedur oraz procesów w wymienionej wyżej instytucji służby zdrowia, to znaczy u was, jakiejkolwiek osobie trzeciej, to znaczy mediom publicznym, pod rygorem przepadku wszystkich korzyści zdrowotnych zgodnie z Ustawą o Reformie Służby Zdrowia. Nie mogę tego podpisać! Napiszę gdzieś w sieci, ile dni byłem w szpitalu, i możecie mi skonfiskować lewą nerkę!
— To niech pan nie podpisuje. — Bezpłciowy pielęgniarz-pielęgniarka wzrusza ramionami, unosi połę sari i odchodzi. — Miłego czekania!
Manfred wyjmuje zapasowy telefon i gapi się na wyświetlacz.
— Coś tu jest nie tak.
Popiskują klawisze; pracowicie wprowadza jakieś kody operacji i dostaje się do skomplikowanego, pradawnego dezasemblera-asemblera pakietów X.25 — coś mętnie i niepokojąco podpowiada mu, gdzie może stamtąd trafić: przeważnie w dawno odesłane na emeryturę bebechy sieci służby zdrowia — ale po chwili wspomnienia generują błąd stronicowania i nikną gdzieś pomiędzy opuszkami palców a momentem pojawienia się zrozumienia. Frustrujące uczucie: mieć mózg jak przedpotopowy silnik samochodowy z zawilgoconymi świecami, który się kręci i kręci, ale nie zapala.
Sprzedawca kebabów obok rzędu fotelików, gdzie czeka Manfred, rzuca na ruszt kostkę przyprawową; buchają błękitne kłęby aromatycznego, ziołowego dymu — kanabinoidy, uspokajające i pobudzające apetyt. Manfred dwa razy pociąga nosem, potem chwiejnie wstaje na nogi i wyrusza na poszukiwanie toalety. Kręci mu się w głowie. Mamrocze coś do zegarka:
— Halo, Gwatemala? Poproszę z działem dozowania. Proszę rozwinąć moje drzewo memetyczne, bo nie wiem o co chodzi. Cholera. Kim ja byłem? Co się stało? Czemu wszystko jest takie rozmazane? Nie mogę znaleźć okularów…
Z oddziału dla trędowatych wychodzi stadko zwiedzających w anachronicznych strojach — mężczyźni w ciemnych garniturach, kobiety w długich sukniach. Wszyscy noszą też niebieskie, jednorazowe rękawiczki i maski na twarzach. Emanują buczeniem i trzaskami szerokopasmowej, szyfrowanej transmisji, więc Manfred instynktownie odwraca się, by iść za nimi. Wychodzą z pogotowia pochylnią dla wózków, dwie panie w towarzystwie trzech panów, a za nimi chwiejnie zatacza się obłąkany uchodźca z XXI wieku. Wszyscy tacy młodzi, uświadamia sobie Manfred. A gdzie mój kot? Aineko mógłby coś z tego zrozumieć, gdyby Aineko był zainteresowany.
Читать дальше