Nie wiedzieć, kim się jest, to jeszcze gorzej niż nie wiedzieć, kim się było.
Wychodzę z domu (zostawiając na górze śpiącego Sama) i idę do pracy. Jest jak zwykle gorąco — zdaje się, że według harmonogramu wchodzimy w „lato” — i dobrze mi się idzie, choć ruszyłam w przeciwną stronę niż zwykle, bo zamierzam okrążyć całość od tyłu i wejść do centrum z przeciwnej strony.
Otwieram bibliotekę. Czysto, porządnie — kiedy nie ma ani mnie, ani Janis, pewnie pracuje tu jakiś zombiak-sprzątacz. Idę na zaplecze, żeby wzmocnić się kolejną kawą przed przybyciem Fiorego, a gdy czekam na zagotowanie się wody, zostaję zaskoczona.
— Janis! Co ty tu robisz? Myślałam, że źle się czujesz.
— Dzisiaj dużo lepiej — mówi, uśmiechając się blado. — W zeszłym tygodniu strasznie rzygałam i bolał mnie krzyż, ale teraz mdłości przeszły i jeśli nie muszę się za dużo schylać ani nosić, to czuję się całkiem dobrze. Więc pomyślałam, że przyjdę i posiedzę trochę w recepcji.
Cholera.
— No, ostatnio prawie nikt nie przychodzi — mówię. — Nie musisz zostawać. — Przychodzi mi do głowy pomysł. — Słyszałaś o niedzieli.
— Tak. — Garbi się. — Wiedziałam, że coś złego się stanie, Esther i Phil byli strasznie niedyskretni, ale nie spodziewałam się, że coś takiego…
— Chcesz kawy? — improwizuję, próbując wymyślić, jak się jej stąd pozbyć, kiedy zajmę się czymś, co w przypadku fiaska właduje mnie w gówno po uszy.
— Tak, poproszę. — Znów robi zamyśloną minę. — Chętnie bym udusiła to małe, tłuste gówno.
— Fiore przyjdzie przed południem — mówię, starając się zabrzmieć nonszalancko, żeby zwrócić jej uwagę.
— Przyjdzie, tak? — Patrzy na mnie uważnie.
Oblizuję usta.
— Wczoraj w nocy stało się coś jeszcze. Eeee… byłabym bardzo wdzięczna, gdybyś mogła coś dla mnie zrobić…
— Co zrobić? Jeśli chodzi o niedzielę…
— Nie. — Nabieram powietrza. — Chodzi o kogoś z mojej kohorty, Cass. Jej mąż ją… no… wczoraj poszliśmy tam do nich i zabraliśmy ją do szpitala. Pilnujemy, żeby się do niej nie zbliżał, a tymczasem…
— Mick. Niski, wielki nos i wzrok dziki jak coś bardzo dzikiego. Ten?
— Ten.
Janis klnie pod nosem.
— Bardzo źle z nią było?
Zastanawiam się, ile jej powiedzieć.
— Bardzo źle. Jeśli ją znajdzie, obawiam się, że ją zabije. — Wbijam w nią wzrok. — Janis, Fiore wiedział. Musiał wiedzieć! I nic nie zrobił. Spodziewam się nawet, że w niedzielę przywali nam tonę punktów karnych za to, że się wtrąciliśmy.
Janis kiwa z namysłem głową.
— To co chcesz, żebym zrobiła?
Wyłączam czajnik.
— Dziś też idź na zwolnienie, jak przez ostatnie kilka dni. Przejdź się do szpitala, odwiedź Cass. Jeśli zdrutowali jej szczękę, może będzie mogła mówić. Nie możemy być z nią przez cały czas, więc przyda się, jeśli ktoś się pojawi. Ktoś, kto będzie w stanie wezwać policję, gdyby pokazał się tam Mick. Nie wiem, czy szpitalne zombiaki by to zrobiły.
— Mniejsza o kawę, już mnie nie ma. — Wstając, patrzy na mnie dziwnie. — Powodzenia w tym, co planujesz dla Fiorego — mówi. — Mam nadzieję, że będzie bolało. — I rusza do drzwi.
* * *
Po wyjściu Janis idę i czekam za kontuarem. Fiore pojawia się trochę przed południem i wyraźnie mnie ignoruje. Proponuję mu kawę, ale on reaguje rybim spojrzeniem — wydaje się podejrzliwy. Ciekawe, czy przez to, co się wydarzyło w nocy? Ale jest tu sam, nie ma ze sobą policji ani wsparcia tłumu tresowanych punktociągów, dlatego udaje, że w ogóle mnie nie widzi, a ja udaję, że nic nie wiem. Idzie do zamkniętych drzwi w czytelni, a mnie udaje się powstrzymać gwałtowny wdech, jakiego domagają się moje płuca, dopóki nie zniknie za drzwiami.
Dłonie cały czas napinają mi się i ugniatają uszy torebki, jakby należały do kogoś innego. W torbie mam naostrzony nóż do mięsa. Żaden z niego sztylet, ale też założę się, że z Fiorego żaden nożownik. Przy odrobinie szczęścia nic nie zauważy, albo pomyśli, że autorem moich drobnych zmian w piwnicy jest Yourdon, i niczego nie ruszy. Nóż jest na wszelki wypadek — jeśli Fiore domyśli się, co kombinuję. Gówno warta broń w porównaniu z zestawem, jakim posługiwałam się kiedyś, ale lepsze to niż nic. Siedzę więc za kontuarem jak porządna, prawdziwa bibliotekarka, snując szalone fantazje o odcinaniu księdzu głowy nożem do mięsa, i czekam, aż wyjdzie z archiwum.
Strużki potu płyną mi po karku, gdy patrzę na plac przed biblioteką, przyglądając się wzorkom ze światła i cienia kreślonym przez liście drzew wiśniowych, plamom, które przesuwają się i zlewają na betonowej kostce. Głowa mnie boli od ciągłego przeglądania fragmentarycznych informacji, jakimi dysponuję. Czy moje luki w świadomości nie ukrywają przede mną czegoś, co jest mi potrzebne?
Rozwiążcie mi te zagadki: dlaczego trzech zaginionych zdrajców, speców od wojny psychologicznej z czasów chaosu, który nastąpił po upadku Republiki Byt, wynurza się nagle w środku eksperymentu polegającego na odtworzeniu okresu historii, o którym nie wiemy niemal nic? I dlaczego w archiwum biblioteki trzymają coś, co wygląda jak wydrukowany na papierze binarny kod Osobliwej Żółcieni? Czemu nie słyszę wypowiadanych słów „kocham cię” i czemu cierpię na chwilowe utraty pamięci? Dlaczego w piwnicy jest autonomiczna bramka A i co Fiore z nią robi? I dlaczego Yourdon chce, żebyśmy tu mieli masę dzieci?
Nie mam pojęcia. Ale jedno jest dla mnie absolutnie jasne: te męty kolaborowały kiedyś z Osobliwą Żółcienią albo którąś z dyktatur poznawczych, a wszystko to ma coś wspólnego ze skutkami wojen cenzorskich. Jestem tutaj, ponieważ moje poprzednie ja, to makiaweliczne stworzenie z piórem wyrzeźbionym z własnej kości udowej, żywiło wobec nich takie właśnie, poważne podejrzenia. Ale, żeby przemycić mnie przez firewalle Ustroju YFH, musiał wymazać z pamięci wszystkie zapisy, które mogłyby go zdemaskować — a właśnie one są mi potrzebne, żebym mogła zrozumieć sytuację!
Frustrujące. A także bardzo niepokojące, bo stawką jest tu coś więcej niż osobiste zagrożenie — czy to ze strony eksperymentatorów, czy innych ofiar. Mam niejasną świadomość, jakie cierpienie i ból zadał ludzkości pierwszy wybuch Osobliwej Żółcieni, a także, jak potwornie trzeba było się zmagać, by poprzerywać jej sieć, opartą na rozproszonej tablicy mieszającej, i wysterylizować wszystkie asemblery, co do jednego. W strzępy poszła niegdysiejsza zintegrowana międzygwiezdna cywilizacja, rozpadła się na drobne ustroje jak odłamki diamentu. Jak my to powstrzymaliśmy?
Kroki. Fiore idzie do drzwi, z dziwnym zadowoleniem na twarzy.
— Czy ksiądz skończył?! — wołam.
— Tak, na dziś to wszystko. — Kiwa głową w geście, który ma być uprzejmy, ale wychodzi mu pompatyczny skłon. Potem marszczy brwi. — A, właśnie, Reeve. Ty byłaś zamieszana w to nocne zajście, prawda?
Moja lewa dłoń zaciska się na rękojeści noża w torebce.
— Tak. — Wytrzymuję jego spojrzenie. — Ksiądz wiedział, co Mick robi Cass?
— Wiem, że… — przychodzi mu coś do głowy i zmienia kurs w połowie zdania — …to zaiste bardzo ciężki występek, wtrącać się w święty związek między mężem i żoną. Ale w pewnych okolicznościach może to być uzasadnione. — Gapi się na mnie sowim wzrokiem. — Rozumiesz, ona była w ciąży.
— No i?
— Gdybyście nie interweniowali, mogłaby stracić dziecko. — Zerka na zegarek. — A teraz wybacz, ale mam spotkanie. Do widzenia. — I wypada przez drzwi jak strzała, a ja gapię się na jego plecy z ustami rozdziawionymi w niedowierzaniu.
Читать дальше