Czemu Fiore przejmuje się zdrowiem płodu, a nie matki, która była bita, wielokrotnie gwałcona, więziona całymi tygodniami i została tak okaleczona, że może nigdy nie będzie mogła chodzić? Dlaczego? Empatii ma tyle, co, nie przymierzając, zombiak. Co z nim jest? I czemu nagle zmienił płytę? Przysięgłabym, że za moment mnie potępi, ale złagodził ton. Boi się, co powie biskup, jeśliby podżegał ludzi do kolejnego linczu na tych, którzy uratowali Cass, czy chodzi o coś innego?
Chcą, żebyśmy im urodziły masę dzieci. Ale dlaczego tak im na tym zależy? To ma coś wspólnego z Żółcienią?
Zgrzytam zębami, dopóki Fiore nie zniknie mi z oczu, potem zeskakuję ze stołka, odwracam tabliczkę na ZAMKNIĘTE i idę do archiwum. W tajnej piwnicy wszystko jest tak, jak zostawiłam, z wyjątkiem asemblera, który posapuje do siebie i bulgoce, ciągnąc rurami spod podłogi surowiec, chłodziwo, czy co tam jeszcze. Wygląda na to, że Fiore ustawił go na jakieś długotrwałe zadanie. Ale nie przyszłam tu po to, żeby się rozglądać — przyszłam wyjąć kasetę z kamery, którą nastawiłam na nagrywanie, na półce ze sprzętem.
Kamera to małe metalowe pudełeczko z obiektywem po jednej stronie i ekranikiem po drugiej. Nie wiem, co ma w środku. Na pewno nie jest to oryginalny ciemnowieczny artefakt — widziałam rysunki w książkach — ale robi to samo. Tak samo jak w przypadku reszty urządzeń w ustroju, jakiś rekwizytor pewnie trudził się godzinami, mozolnie wymyślając, jak dać im odpowiednią funkcjonalność, ale żeby nie było jej za dużo. I w miarę się to udało, choć nie do końca. Oryginalne urządzenia korzystały z jakichś „taśm” albo „dysków”, a to po prostu zapisuje wszystko na diament pamięciowy wielkości ziarnka piasku, mieszczący z gigasekundę nagrania.
Siadam na kanapie i bawię się tym ustrojstwem. Kładę torebkę obok siebie i stukam w wyświetlacz, aż udaje mi się cofnąć nagranie o godzinę albo trzy. Potem przewijam przez ciemność, aż zapala się światło i wchodzi Fiore. Na potrójnej szybkości patrzę, jak podchodzi do półek i przegląda parę teczek. Pauzuję, powiększam, żeby zobaczyć tytuły: POLITYKA WOBEC PRZESTĘPSTW SEKSUALNYCH, a potem zerknięcie w INDEKS STABILNOŚCI RODZIN, cokolwiek to oznacza. Potem podbiega do bramki A i coś do niej gada, gestykulując przy terminalu. Nie widzę żadnego uwierzytelniania biometrycznego ani skanu siatkówki, ani niczego podobnego, ale może po prostu podał jej hasło. Walec bramki obraca się wokół dłuższej osi, Fiore wchodzi do środka. Przewijanie w przód — około kilosekundy później wychodzi, mrugając. Czyli po prostu się zbackupował, tak?
Staje przy terminalu sterującym, wydaje kolejne polecenia i bramka zaczyna posapywać. Oglądam się przez ramię. Tak, ona ciągle to robi — jakąś długotrwałą syntezę. Fiore idzie do schodów i…
Cholera! Odwracam się pędem i sięgam po torebkę. Walec bramki A się otwiera.
Nóż w lewą rękę, torba w prawą. Jasne jak słońce: Fiore coś podejrzewał. Zbackupował się, potem zastawił pułapkę, w którą wpadłam. Walec się obraca, widać wnętrze. Białe światło, zapach fiołków i jakichś dziwnych, lotnych organicznych substancji, trochę pary. Ktoś tam siedzi i się porusza.
Rzucam się naprzód z uniesioną torebką i nożem gotowym do osłony. Ten ktoś nadal tam siedzi, kręci głową. Mam tylko jedną szansę. Z bijącym sercem nasadzam mu pustą torebkę na głowę, na zwisające czarne włosy — tłuste fałdy falują w złości, ręce się unoszą — a potem wtykam mu nóż pod brodę i krzyczę:
— Nie ruszaj się!
Kopia Fiorego przestaje się ruszać.
— To nóż. Tylko się ruszysz, krzykniesz albo spróbujesz zdjąć tę torbę, to poderżnę ci gardło. Jeśli zrozumiałeś, powiedz „tak”.
Głos ma stłumiony, ale jakby rozbawiony.
— A jak powiem nie?
— To też poderżnę ci gardło. — Poruszam lekko nożem.
— Tak — mówi pośpiesznie.
— Świetnie. — Poprawiam uchwyt. — Teraz słuchaj. Wydaje ci się, że masz działający netlink i możesz wezwać pomoc. Nie da rady, bo netlinki komunikują się szerokim pasmem, a ty masz na głowie klatkę Faradaya. Od dołu jest otwarta, ale nie szkodzi, bo jesteś w piwnicy. Sygnał jest wytłumiony. Rozumiesz?
Pauza.
— Nie działa! — Głos ma lekko spanikowany. Bystry koleś.
— Cieszę się, że to powiedziałeś, bo inaczej poderżnęłabym ci gardło — mówię mu. — Jak już mówiłam: spróbuj tylko zdjąć tę torbę, a zabiję cię natychmiast.
Trzęsie się. Oj, nie powinnam się tym tak rozkoszować, ale nic nie poradzę. Za wszystko, co nam zrobiłeś, powinnam cię zabić ze sto razy. Co się ze mną porobiło? Prawie dygocę z intensywności tego… pragnienia, które jest jak głód.
— Słuchaj uważnie moich poleceń. Powiem ci, żebyś powoli wstał. Kiedy to zrobię, masz powoli wstać, trzymając ręce przy sobie. Jeśli w jakimś momencie przestaniesz czuć nóż, przestajesz się ruszać. Jak się poruszysz, zabiję cię. Kiedy wstaniesz, przejdziesz pół metra do przodu i powoli wysuniesz ręce do tyłu. Potem spleciesz palce. Teraz powoli wstań.
Fiore, trzeba mu przyznać, ma na tyle zimnej krwi, żeby zrobić, co mu każę, bez wahania i bez histeryzowania. A może po prostu wie dokładnie, co go czeka, jeśli nie usłucha. Chyba nie może mieć złudzeń, jak bardzo jest tu znienawidzony, prawda?
— Krok do przodu, ręce za siebie — mówię.
Postępuje naprzód. Muszę się wyciągnąć, żeby dalej trzymać mu nóż przy szyi, a wolną ręką prowadzę jego prawe ramię. Teraz jest niebezpieczny moment — gdyby kopnął nogą w tył, jednocześnie zasłaniając się lewym barkiem, mógłby mnie nieźle uszkodzić i pewnie uciec. Ale założę się, że Fiore wie bardzo niewiele o poważnej walce wręcz jeden na jednego, a dzięki torbie na głowie powinien być wystarczająco zdezorientowany, żebym zdążyła to zrobić. Podchodzę z boku, prawą ręką grzebię w kieszeni, aż znajduję to czego szukam, potem wyciskam zawartość tuby na jego dłonie i palce. Klej cyjanoakrylowy — podręczne kajdanki bibliotekarza.
— Nie ruszaj rękami.
— Co to… — Oczywiście nie może się powstrzymać od ruszania rękami, więc klej wpływa we wszystkie zakamarki. Jest mniej lepki od wody i polimeryzuje się w parę sekund. Przesuwam nóż na bok jego szyi i przyglądam się swojemu dziełu. Może uda mu się rozłączyć ręce, jeśli postanowi poświęcić trochę skóry, ale na pewno nie zrobi tego z zaskoczenia.
— No dobra, teraz pójdziemy trzy kroki naprzód. Możesz szurać nogami. Zatrzymasz się, kiedy powiem — raz, dwa, już!
Zatrzymuję go na kawałku gołej podłogi. Muszę pomyśleć. Oddycha chrapliwie pod zaimprowizowanym kapturem i cuchnie potem ze strachu. W każdej chwili może sobie uświadomić, że przecież nie pozwolę mu przeżyć. Wtedy będzie nie do opanowania. Mam jakieś dwadzieścia sekund…
— Kiedy mój mąż mówi „_ _”, nie słyszę go — rzucam nonszalancko. — Co to znaczy?
— To znaczy, że jesteś zarażona Osobliwą Żółcienią. — Głos ma dziwnie spokojny.
— Kazałeś zrobić duplikat samego siebie, żeby sprawdzić, co się tu dzieje — mówię. — Cwany ruch. Obawiałeś się, że używam tej bramki?
— Tak — odpowiada zwięźle.
— Jest odporna na odmianę, którą jestem zarażona, prawda? — pytam.
Czuję, jak napina mięśnie.
— Tak — cedzi z wahaniem.
— A Yourdon nie kazał przypisać jej tylko do waszych netlinków? — pytam, spinając się, bo stawiam wszystko na tę właściwą odpowiedź.
Nie udziela jej słownie, lecz stęka, zaczyna rozrywać dłonie, więc wiem, że mam rację, ale wiem także, że zostały mi jakieś trzy sekundy. Podchodzę bliżej do jego pleców i pieszczotliwie przesuwam mu dłonią w dół po piersi. Gdy docieram do krocza, martwieje. Chwila ulgi — anatomicznie jest orto i mężczyzną. Chwytam go za jaja i brutalnie ściskam. Zgina się wpół, zaczerpując tchu, tracąc mowę, niemal przewracając mnie przy okazji. Torba frunie w powietrze. To jednak nie problem, bo chwilę później łapię go za włosy i kiedy jest zaabsorbowany bolesnym nabieraniem powietrza, unoszę mu łeb do góry i wbijam nóż. Gładko przebija tętnicę szyjną i chrząstkę tarczycową, tuż poniżej kości gnykowej.
Читать дальше